wtorek, 18 października 2011

Zawodność rynku mediów i kazus Zielonej Góry?

Ekonomista czasem czuje się w obowiązku komentować otaczającą rzeczywistość. Dziś dla przykładu byłem na dwóch ciekawych konferencjach. Jedną zorganizowała organizacja pracodawców w Zielonej Górze, druga była warsztatami z udziałem przyjezdnych naukowców badających procesy upadku centrów miast.

Obie były ciekawe. Jedna jak zwykle ujawiniła dominację nacjonalistycznych fobii i uprzedzeń od lat obecnych w polskiej polityce. Na terenach przygranicznych tematem tabu jest na przykład wznawianie nieczynnych od zwykle II wojny światowej połączeń regionalnych do Niemiec. Te zazwyczaj otwarto na krótko w latach 90-tych, po czym obumarły śmiercią technologiczną. Centralnie zarządzana z Warszawy kolej państwowa nigdy nie osiągnęła tutaj konkurencyjnej z innymi środkami transportu jakości oferty: ilości połączeń czy ich ilości, jak w sąsiednich Niemczech, gdzie nawet na liniach lokalnych pociągi pędzą co godzinę.

W sąsiednim z Brandenburgią regionie woj. lubuskiego, przed wojną znanym jako Branibór Wschodni, Brandenburgia Wschodnia, to właśnie upadek transportu zbiorowego, obumarcie całego systemu komunikacji publicznej, jest najbardziej rzucającą się różnicą między Wschodem a Zachodem. Decydenci tego regionu tych połączeń się obawiają, bojąc się odpływu pracowników. Ci tymczasem nierzadko wyjechali do sąsiedniego, zamożnego regionu i z takiego Berlina nie mogą szybko dotrzeć nawet na weekend do rodziny. Samochodem przedostać się przez aglomerację berlińską jest trudno, w centrum Berlina podróżuje się niemal wyłącznie transportem zbiorowym. A tu tymczasem graniczny mur fobii i strachów, zwykle artykuowanych z ukrycia.

Przecież minister spraw zagranicznych Radek Sikorski zablokował uruchomienie tańszych od Eurocity połączeń pociągiem regionalnym między Poznaniem a Berlinem. W ogóle, ceny tych biletów pozwalajacych dotrzeć do woj. lubuskiego szybkimi pociągami są tak wysokie że na stacjach wysiada po kilku, góra kilkunastu pasażerów. Mimo że czas podróży między Poznaniem a Świebodzinem szybkim pociągiem wynosi 50 minut i możliwe byłyby codzienne dojazdy do pracy czy szkół, praktycznie nikt z lokalnej ludności nie może sobie pozwolić na taką podróż. 103 km szybszą koleją kosztują 69,10 PLN.

Inną zdumiewającą różnicą dla osoby światłej i otwartej jest brak kultury. Brak jest oper, teatrów muzycznych, mediatek, prawdziwych bibliotek pełnych aktualnego księgozbioru. Także, a może przede wszystkim naukowego. Drastycznie brakuje placówek badawczo- rozwojowych, na czym cierpi całe środowisko intelektualne regionu. Wszak są także prywatne uczelnie i instytuty, mogące otrzymać dofinansowanie. Albo te państwowe mogłyby zostać skomercjalizowane (np. poprzez formę fundacji) albo chociaż oddane władzom regionów, jak w Niemczech. Na takie placówki jak Uniwersytet Zielonogórski mogłoby to wpłynąć chyba tylko pozytywnie. Wydaje się że gorzej już być nie może.

Jednej zapalczywej lokalnej bizneswoman nieomal zabrano głos na owej konferencji, zresztą w ogóle jej nie dano mikrofonu. Rozumiejąc organizatorów- nikt bowiem nie ma prawa mówić o nienaprawialnym, tracić cennego czasu pracodawców na problemy nierozwiązywalne, a tym są uniwersytety i ich współpraca z przedsiębiorstwami. Kształcone kadry nijak nie nadają się do pracy w biznesie. Informatycy nie dają sobie rady z wordpressem i piszą programy cms od podstaw, marketingowcy nie wiedzą w jakim formacie umieszcza się grafiki w sieci. Pracownicy działu HR nie potrafią przeprowadzić profesjonalnej rekrutacji, napisać treści ogłoszeń na biznesowe stanowiska. Biznesmen musi być alfą i omegą zapewne. Wieść przedsiębiorstwa przez ocean wzburzonej gospodarki ery informacji.

Brak połączeń komunikacyjnych ze światem uniemożliwia podróże. Brak kolei pasażerskiej jest szczególnie dotkliwy. W Lubuskim tudzież, poprawniej, Braniborze Wschodnim jedyne stacje posiadające połączenia pociągów szybkobieżnych to Rzepin, Świebodzin, Zbąszynek. Reszta jest nie- albo słabo skomunikowanym odludziem. Czasy podróży skutecznie zniechęcają do przemieszczania się. Brak sprawnej komunikacji zbiorowej w miastach zniechęca do wyprawy do knajpy czy na imprezę, skąd się autem przecież nie wróci, a piechotą długo. Sieć autobusowa jest rzadka, połączenia nieliczne, upada więc także życie nocne.

Zielona Góra powstała jako miasto gospodarki planowej. Sztucznie zbudowane na śródleśnej polanie wokół średniej wielkości miasta Gruenberg. Ciągnące się kilometrami blokowiska nie są tkanką miejską- zauważa jeden z obecnych na debacie mieszkańców. Jest to w jego opinii zabudowa zniechęcająca do kontaktów międzyludzkich.

Śródmieście Zielonej Góry zaś obumiera w zetknięciu z nowoczesnym centrum handlowym "Focus Park", będącym jakąś połową warszawskich Złotych Tarasów, ulokowanym w punkcie które szybko stało się nowym śródmieściem miasta. Nie wiadomo także ilu mieszkańców mieszka jeszcze w Zielonej Górze. Oficjalne dane oparte są o dane meldunkowe, od dawna nieaktualne. Przyjezdni zauważają pustki demograficzne na ulicach, brak jest części całego pokolenia od 25 do ok. 35 lat , a i młodsi są wybitnie przerzedzeni. Województwo lubuskie ma najniższy w kraju odsetek nakładów na badania i rozwój. Na jednego mieszkańca przypada tutaj bodaj 29 PLN, zaś w woj. mazowieckim 513 PLN. Dane przytaczam z pamięci, mogłem coś przekręcić.

Przybyli z Plymouth studenci badają miasto, mieszkańców proszą o rysowanie map obszarów do rewitalizacji. Pokrywane są zaniedbane parki, albo zabudowywane ostatnie oazy zieleni. Terenów zielonych drastycznie brak mimo otoczenia miasta lasami. Lasy są jednak nieprzystosowane do rekreacji, jak np. Lasek Bielański w Warszawie. Studenci odwiedzają nawet ruiny przedwojennej sali balowej nieopodal Wagmostawu, w zapuszczonym parku nad jedynym zbiornikiem wodnym w śródmieściu. Jest to miejsce zrujnowane od 70 lat. Miasto jest pełne urbanistyki lat 50-tych, jest po prostu dramatycznie zaniedbane. Niektóre miejsca, jak na przykład ulica Tylna, to lata 20-te XX wieku. Inne, jak odcinek ul. Sikorskiego już dziś są zabytkami urbanistyki lat 30-tych XX wieku i winny na serio być otoczone ścisłą ochroną konserwatorską.

Miejscowe władze wydają się w sobie nosić nadal całą tą komunistyczną dyktatorską butę i pychę. Jest dobrze, nie ma się czym martwić- to sztandarowe hasła miejscowych radnych, z których część ma bodaj żołnierskie szlify, jest także kwieciarka o gołębim sercu, pomagająca leniwym (biednym). Ci co bardziej alternatywni i prospołeczni mieszkańcy podnoszą wyalienowanie, brak kontaktu miejscowych elit politycznych z rzeczywistością współczesnych młodych pokoleń. Na zmiany ci mieszkańcy nie liczą, mają za sobą dekady status-quo.

Zielona Góra jednocześnie może być przykładem miasta które za III Rzeczpospolitej ulegało coraz to większej zapaści gospodarczej, a ta społeczna wydała się być albo przyczyną, albo efektem pierwszej. Brak przygotowanych terenów inwestycyjnych uniemożliwił rozwój gospodarczy miasta otoczonego lasami, pozbawionego wolnych terenów. Nawet obecnie brak jest gotowych do wzięcia terenów, te planowane są nijak nie uzbrojone, nie ogłasza się przetargów nawet jeśli goła ziemia jest. Przedsiębiorcy nawet nie mają tych "gołych" gruntów bez uzbrojenia. Władze wydają się uprawiać spekulację gruntami, co niesie takie konsekwencje jak odpływ inwestorów zrażonych wysokimi cenami nieruchomości. W lasach istnieją pałacyki wyremontowane z unijnych środków, mieszczące instytucje od lat obiecujące jeszcze nieistniejące tereny inwestycyjne. Obietnice mamy i dziś, a ile lat wynosi opóźnienie?

Innym aspektem są media. W Zielonej Góze brak jest "inteligenckiego salonu" w mediach, takie wydawnictwa rynku wysokiego nie powstały bądź  mają zasięg ograniczony do np. grona stałych prenumeratorów i są niedostępne w sieciach sprzedaży publicznej. Miejscowe media publiczne całkowicie nie istnieją jako strona w takich dyskusjach, ani też nie widać by cieszyły się jakąkolwiek atencją wśród całej części miejscowej ludności. Nigdy nie słyszałem by ktokolwiek spośród miejscowych osób bezpośrednio czy też np. na portalu Facebook rekomendował bądź polecał jakikolwiek wytwór miejscowych mediów publicznych. Istnieją one na papierze i w eterze, ale chyba nie w mentalności osób z którymi się kontaktuję, czyli grona miejscowych biznesmenów czy atystów. Miejscowe radio publiczne dociera tylko do starszych radiosłuchaczy. Jedynym środkiem towarzyskiej komunikacji jest w takich warunkach portal Facebook i kontakty bezpośrednie.

Wielu osobom może się wydawać że te dane mogą się ze sobą nie łączyć. Ale trudno wskazać inne przykłady równie dramatycznych różnic. Bez nowoczesnego transportu dana lokalizacja może być po prostu nieprzyjazna dla - chyba dość wielkomiejsko nowoczesnego w stylu życia- biznesu. Miasta zniechęcające urbanistyką, trudne do "kulturowej eksploracji" ze względu na zwykle brak oferty transportu zbiorowego. Brak wykształconych mediów dla różnych grup, nawet mediów dla miejscowego biznesu, uniemożliwia zmiany. Lokalne elity tkwią w innej mentalności i zadowoleniu, czytając tabloidy które nie wiadomo jakim to finansowym cudem jeszcze się ukazują przy całej mizerności lokalnego rynku reklamowego. Dziennikarze tych gazet pracują tak jak ich nauczono, i to chyba jeszcze w poprzednim systemie.

Systemy są niekompatybilne, jedni drugich nawet, ma się wrażenie słuchając tych debat, nie słyszą. Rynek mediów jest także odpowiedzią. Zawodność rynku mediów (problem market failure- zbyt płytkie lokalne rynki reklamowe by utrzymać dziennikarstwo, niska jakość pracy, niskie płace w zawodzie dziennikarza lokalnego) jest być może największą bolączką polskiej prowincji.

piątek, 7 października 2011

Alarmujące dane o skali fałszerstw wyborczych w Polsce

Wg opinii przedstawianych w mediach sympatyzujących z obecną koalicją rządzącą w Polsce fałszerstwa wyborcze to ewenement, rzadkie kuriozum. Tymczasem przypadki większych fałszerstw występują np. w USA (casus unieważnienia mandatu Billa Stinsona). W Polsce występują wszystkie cechy wskazywane jako potencjalnie sugerujące fałszerstwa: wysoka liczba głosów nieważnych, bardzo niska albo bardzo wysoka frekfencja, oraz przypadki zbiegów okoliczności o policzalnym, bliskim zeru prawdopodobieństwie. Są regiony gdzie wybory samorządowe do sejmików w 2010 roku sfałszowano. Należy je unieważnić i powtórzyć.
Odmienność polskiego systemu wyborczego
Polski system wyborczy znacząco różni się od systemów nawet takich demokracji jak Brazylia. Przebieg wyborów jak i procedury liczenia głosów i zabezpieczania wyników przed próbami fałszerstw są drastycznie odmienne. W Polsce bardzo łatwo jest fałszować wybory, a zabezpieczenia, np. elektroniczne systemy utrudniające oddawanie głosów za osoby nieobecne, nie istnieją.
Przemysław Śleszyński z PAN uderzył w bardzo wrażliwy punkt systemu „failed democracy” jaki nastał w Polsce z końcem ustroju totalitarnego. Jego analiza dotyczy wyborów do sejmików wojewódzkich w 2010 roku. Autor pisze: "Prezentowane opracowanie dotyczy wyborów do sejmików wojewódzkich w 2010 r. Powstało na podstawie danych gminnych Państwowej Komisji Wyborczej, które zostały powiązane z mapą administracyjną oraz sklasyfikowane i przedstawione metodą kartogramu. Metoda kartograficzna w łatwy do wstępnej interpretacji i przekonujący wizualnie sposób pozwala na wyróżnienie obszarów o podwyższonym i obniżonym udziale głosów nieważnych. Charakterystyczne i frapujące jest zwłaszcza zbieganie się poszczególnych obszarów z granicami administracyjnymi województw." (....)
Nowi oskarżyciele
Do chóru oskarżycieli o fałszerstwa wyborcze dołączył także Janusz Korwin- Mikke. Złożył doniesienie o popełnieniu masowego fałszerstwa wyborów w 2006 roku i 2010 roku. Podejrzewa on PSL. Jako dowód wykorzystał analizę prof. Śleszyńskiego, pokazującą rozkład geograficzny głosów nieważnych. Jako ekonomista, uczący w przeszłości studentów statystki, nie sądzę by wizualnie zauważalne różnice dawały się wytłumaczyć statystycznie. " Pokrywa to się dokładnie z granicą woj. mazowieckiego, w tym akurat województwie są wyjątkowo dobre wyniki PSL-u, natomiast jest tam ogromnie dużo głosów nieważnych " -cytuje wypowiedź Janusza Korwin- Mikke portal Interia. Metoda tzw. "ballot invalidation" najwyraźniej pozostawiła niezamierzone ślady statystyczne.



Rys. Niewytłumaczalne różnice, pokrywające się z granicami administracyjnymi, wbrew prawdopodobieństwu statystycznemu. Fragment analizy prof. Przemysława Śleszyńskiego z PAN, grafika jest zamieszczona na portalu www.wpolityce.pl. Podpis głosi: Odsetek głosów nieważnych w wyborach samorządowych 2010 do sejmików wojewódzkich wskutek postawienia więcej niż jednego znaku "X".
Potencjalne taktyki fałszerstw
Lista jest długa: kupowanie głosów, podmiana kart, "dopychanie" kart, błędne zaliczanie oddanych głosów, manipulacje głosami oddanymi korespondencyjnie, unieważnianie kart. Oprócz metody inwalidacji kart, owych "dwóch krzyżyków" jako metody celowego unieważniana głosów na "niechcianych" kandydatów, potencjalnie można stosować wiele trudniejsze do wykrycia taktyki. Rzeczą praktycznie nie do wykrycia w przypadku polskiej ordynacji jest dosypywanie głosów. W tym celu należy sfałszować podpisy osób które nie stawiły się na wybory, i wrzucić za nie głosy do urn wyborczych. Niestety, w przypadku polskiej ordynacji wyborczej jest niemal niemożliwe do wyśledzenia.

Metoda "kart z bagażnika" (lub ballot stuffing)
Dorzucanie już wypełnionych kart do urn nazwano potocznie metodą „kart z bagażnika”, od jednego z wykrytych w polsce przypadków. Nawet głosowaniu w polskiej placówce dyplomatycznej w Brukseli tą metodą próbowano wpłynąć na wynik wyborów, jednakże dosypano nieprawidłową ilość głosów względem osób biorących udział w wyborach (w brukselskiej komisji wyborczej z urn wyjęto 98 kart więcej niż zostało wydanych). Zdarzyło się zatrzymanie funkcjonariusza policji wiozącego w bagażniku pojazdu którym kierował wypełnione i opieczętowane karty wyborcze (można domniemywać że w procederze wysługiwano się funkcjonariuszami państwowymi). Karty takowe znajdywano także na śmietnikach (po wyborach na Prezydenta RP).
Wykrywanie ballot stuffing
Dopisywanie głosów poprzez podpisywanie się za nieobecnych wyborców to fałszerstwa trudne do wykrycia, niemniej część krytyków zwracała uwagę na niespodziewanie wysoką frekwencję wyborczą w wyborach samorządowych 2010. Istnieją okręgi gdzie pojawiło się więcej kart do głosowania niż wydała ich komisja (Poczesna, Bruksela, Warka, Łowicz).
Literatura podaje że statystycznie można wytropić tą technikę. W czasie wyborów prezydenckich w Armenii w latach 1996 i 1998, komisje obwodowe w których dokonywano oszustw wykazywały nadnormalnie wysoką frekwencję wyborców oraz ponad-przeciętną liczbę głosów faworyzujących pojedynczego kandydata. Porządkując wyniki wyborów według danych o frekwencji wyborczej każdej z komisji, możemy zaobserwować z łatwością komisje okręgowe gdzie dane różniły się od rozkładu normalnego. Dopychanie głosów oddawanych za nieobecnych wyborców zaburza rozkład głosów według frekwencji wyborczej w kimisjach i jest wykrywalne. Nie słyszałem by ktoś próbował badać polskie wyniki wyborów pod tym kątem, zdaje się że brak zainteresowanych tym tematem statystyków. Mierząc odchylenia i różnice można nawet w miarę dokładnie oszacować liczbowo, ile głosów zostało dosypanych.
Przypadki fałszerstw w Polsce
Podczas wystąpienia w kanale Superstacja (25.11.2010) polityk Korwin- Mikke opowiadał o tym jak w jednej z komisji wyborczej 3 wyborców twierdziło, że oddało na polityka swój głos, podczas gdy wśród wyników wyborczych zaprezentowano informację jakoby kandydat otrzymał w tym obwodzie zero głosów. Polityk sądzi że pracownik komisji wyborczej do kart do głosowania dopisywał dodatkowy krzyżyk i unieważniał je.
Inną taktykę fałszerstw wyborczych przedstawił europoseł PiS Janusz Wojciechowski. Wg polityka pracujący w komisjach mieli zastępować głosy oddane na PiS czystymi, niewypełnionymi kartami wyborczymi. Danych do krytyki dostarczył europosłowi politolog Jarosław Flis, krytycznie nastawiony do idei masowych fałszerstw wyborczych. Dotarł on do danych wg których blisko 2 mln glosów nieważnych miałoby się składać w 72 procentach z kart czystych i w 28 procent z kart źle skreślonych.Polityk na łamach tabloidu Fakt zwracał uwagę że wg "exit pools" PiS miało 27 procent poparcia, zaś PSL: 13 procent. Po wyjęciu kart z urn okazało się że PiS otrzymał 3- 4 % głosów mniej (23 procent dla PiS i 16 procent dla PSL).
W przeprowadzonej przez tabloid ankiecie 63 % spośród 2563 ankietowanych było przekonanych o sfałszowaniu wyników wyborów. Wojciechowski na swoim blogu podaje przykład okręgu płockiego, gdzie PSL nagle osiągnął wynik kilkakrotnie wyższy niż w latach poprzednich. Wg polityka z wyniku 19,82 % w 2007 roku i 10,69 % w 2009 roku wzbił się w wyborach samorządowych na ponad 48 %. Aż co 5-ty wyborca oddał w tym regionie głos nieważny w wyborach do sejmiku, podczas gdy w wyborach do Sejmu w 2007 roku oddano tylko 2 % głosów nieważnych.
Krytycy na blogach w sieci Internet, np. blogger Rafix, przytaczają dane o znacznej liczbie głosów nieważnych oddanych poza wielkimi miastami. Internauta opowiada o historii z Małopolski, gdzie, aby zmienić władze, priorytetem było zabezpieczenie komisji wyborczej przed fałszerstwem, do którego wg podejrzeń dochodziło na drugiej zmianie pracującej do zamknięcia lokalu wyborczego. Dopiero wprowadzenie mężów zaufania do komisji umożliwiło zmiany polityczne.
Jak zauważają internauci, w polskim prawodawstwie nie uwzględniono jednakże możliwości udziału w wyborach mężów zaufania powoływanych przez organizacje apolityczne, takie jak np. Transparency International, OBWE albo inne, lokalne organizacje chcące dopilnowania przestrzegania reguł wyborczych. Jest jednak możliwe by jedna z partii biorących udział w wyborach zechciała ich wystawić ze swojego ramienia, nie jest to jednak proces prosty. Internauci podają przykłady z polskiej prowincji, gdzie od 40 lat za przeprowadzanie wyborów odpowiada jedna i ta sama osoba. Twierdzą, że fałszowanie wyników wyborczych jest możliwe.
Do tego samego wniosku odszedł Izydor Wysocki ze wsi Turówka. Jak donosi TVP, obywatel razem z żoną przybył w niedzielę na wybory około godziny czternastej. Dostrzegł jednego z członków komisji stojącego przy urnie wyborczej. "- Nikogo przy stole nie było, sala była pusta, a on stał przy urnie i wtykał te kartki." Izydor Wysocki wezwał policję, rażąco naruszono procedury, jednakże wyborów w tym okręgu nie unieważniono. Wedle oświadczenia przełożonego, "członek komisji uciskał je [głosy] w urnie". W lokalu była w momencie wejścia p. Wysockiego jedynie jedna osoba, co stanowi złamanie regulaminu. Pozostałe miały stemplować karty w innym pomieszczeniu.
Jednocześnie policja prowadziła postępowanie wyjaśniające, ale najprawdopodobniej przeciwko obywatelowi Wysockiemu. "Policjanci prowadzą postępowanie w sprawie naruszenia porządku publicznego przez jednego z wyborców"- donosi TVP Białystok. Gazeta Współczesna donosi że mężczyźnie postawionio zarzut awanturowania się w lokalu wyborczym. "W lokalu był tylko jeden z członków komisji, który na dodatek stał przy urnie i grzebał w niej linijką"- opowiadała "Gazecie Współczesnej" Elżbieta Wysocka, żona p. Izydora.
Praktyki kupowania głosów
Ciekawe praktyki odnotowano w wyborach samorządowych 2010 roku. Do kupienia ok. połowy głosów miało dojść w Wałbrzychu, mieście w części zamienionym w slumsy, zaludnionym przez skrajnie spauperyzowaną ludność, w radykalnych przypadkach nielegalnie zamieszkującą pustostany. O procederze masowego kupna głosów donosiła Tv Twoja. Za równowartość ok. 30- 40 PLN wyborcy mieli głosować na określonych kandydatów. Proceder mieli organizować sami kandydaci poprzez pośredników. Podobne procedery zanotowano też w Grójcu. Jak podaje portal echodnia.eu, zatrzymano też syna przewodniczącego rady miasta z ośmioma już wypełnionymi kartami do głosowania. W Łowiczu doszło do kradzieży i powielenia kart wyborczych. Mimo przypadku kradzieży kart, zgłoszonego policji, wyborów nie można powtórzyć bo nikt nie wniósł protestu wyborczego (przynajmniej do chwili zamknięcia numeru piszącej o tym gazety). Także tu doszło do kupowania głosów.
W Płocku głosami handlowano za 20 PLN- na tzw. słodkich ulicach (nazwa spauperyzowanego osiedla) można było oberwować grupki ludności czekające na oferty kupna ich głosów. Czytelnicy prasy codziennej dokumentowali fotograficznie momenty przekazywania pieniędzy i przekazali je miejscowej prasie. Skala procederu miała być ogromna. Wzorem włoskiej mafii do lokalu wyborczego z głosującymi wchodził albo "przewodnik", albo otrzymywali oni już wypełnione karty wyborcze- przy czym z lokalu wyborczego musieli wynieść karty puste. Zdezorientowani szefowie komisji wyborczych kontaktowali się z sędzią miejscowego sądu - przewodniczącym miejskiej komisji wyborczej, donosząc o obecności dodatkowych osób sprawiających wrażenie kontrolowania oddawania głosów, niemniej, poza zatrzymaniem jednej z osób, sprawy nie wyjaśniono.
Podobna sytuacja miała miejsce w Lubiszynie, w woj. lubuskim, gdzie wyborcom oferowano alkohol. Do fałszerstw wyborczych doszło także w Proszowicach. Żadnego głosu nie otrzymał np. kandydat PO który miał głosować sam na siebie. Fałszerstw miano też dokonać na niekorzyść SLD w pobliskim Niegardowie. Oskarżenia o rażące złamanie procedur i fałszowanie wyników pojawiło się także w Niemodlinie, gdzie między kandydatami na burmistrza rozstrzygające okazały się 3 głosy.
W Podszklu na Podhalu wydano 259 kart wyborczych, ale na 47 z nich znalazły się po dwa krzyżyki. Tak się składa, że podwójne krzyżyki znalazły się akurat na kartach z głosami oddanymi na Wiktora Ziółko, który zdziwił się mniejszą o kilkadziesiąt liczbą głosów w okręgu z którego w przeszłości oddawano na niego ponad 100 głosów. Teresa Niedospał, przewodnicząca Obwodowej Komisji Wyborczej nr 7 w Podszklu twierdzi że odkąd pracuje przy wyborach, taka sytuacja wystąpiła po raz pierwszy, nie mogła jednakże nadzorować wszystkich pracowników komisji. "Gdy jechałam z podliczonymi głosami do Czarnego Dunajca, sama byłam tym zdziwiona, ale nie mogłam przecież każdego członka komisji dopilnować i każdemu cały czas patrzeć na ręce. Osobiście liczyłam tylko karty do powiatu."- tłumaczyła "Tygodnikowi Podhalańskiemu". Jak donosi tygodnik: "W innch lokalach wyborczych na Podhalu odsetek nieważnych głosów nie przekraczał kilku procent, w Podszklu było to niemal 19 %".
Skala procederu
W wielu regionach kraju odsetek głosów nieważnych osiągnął w wyborach do sejmików niemal 20 %, jedynie w wielkich miastach wyniósł kilka procent. W skali kraju co ósmy wyborca w głosowaniu do sejmików wojewódzkich, gdzie koncentrują się inwestycje ze środków unijnych, nie był w stanie tak oddać głosu, aby jego wola została uznana za ważną. Krytycy teorii o fałszowaniu wyników wyborów mówili iż wyborcy nie byli w stanie wskazać swoich kandydatów i dlatego oddawali karty puste. Czy możliwe są masowe fałszerstwa wyborcze na skalę ok. 10- 12 % głosów? Wg Wojciechowskiego: "w sejmikach, są niemal wszystkie spływające do gmin pieniądze, zwłaszcza te unijne i te z funduszu ochrony środowiska. Wójtowie całują marszałków województwa po rękach, bo jak nie dostaną pieniędzy, to ich nie ma. A marszałkowie dają, komu chcą, wedle uznania."
Odmienność rynku medialnego
Wybory w Polsce trudno uznać demokratycznymi z racji dość odmiennej od krajów o ukształtowanej demokracji struktury mediów. W Polsce brakuje niemal całkowicie mediów kierowanych do tzw. rynku wysokiego. Ten model biznesowy jest nieobecny, co niemalże przekreśla szanse wyborcze kandydatów chcących prowadzić kampanie wyborcze w sposób rozwlekłej argumentacji pisemnej, jak w Europie Zachodniej. Dodatkowo specyfiką polskiego rynku mediów są, w tak znacznej skali rzadkie na rynku zachodnioeuropejskim, ścisłe powiązania głównych partii z mediami.
Jak scharakteryzował tą sytuację polityk z mniejszej partii kandydujący na urząd prezydenta stolicy kraju: „Media są totalnie nieobiektywne. Dzisiaj jest tak że każdy musi mieć swoją gazetę, swoje radio, swoją telewizję. Ktoś kiedyś zaczął i następnie [inni] się spozycjonowali na zasadzie przeciwwagi. Nie ma kanału żeby wejść jeżeli ktoś ma ciekawy projekt. Wiadomo że Plaftorma mówi przez TVN i wiadomo że to jest jej stacja. PiS mówi przez Gazetę Polską i Rzeczpospolitą, SLD mówi przez stacje lokalne...." -(wypowiedź K. Munio).
Sytuacja powiązań mediów i polityki jest do tego stopnia radykalna że w Zielonej Górze były menadżer gazety codziennej był jednocześnie prezydentem miasta. W Zielonej Górze kandydat na prezydenta wystawiony przez partię polityczną uzyskał największe poparcie w skali kraju (64.87 %) spośród kandydatów partyjnych. Jednocześnie nie jest specjalnie znanym politykiem w skali kraju. Rynek mediów w tym mieście to dwie gazety codzienne z jednej opcji politycznej. Wpływy w mediach często oznaczają sukces wyborczy, dlatego wielu kandydatów musiało przed wyborami zamienić się w jednorazowych przedsiębiorców medialnych, rozdając potencjalnym wyborcom własne publikacje prasowe.
Brak demokratycznych debat
Do tego w wyborach parlamentarnych roku 2011 niemal nie doszło do demokratycznych debat wyborczych. Wykorzystujące publiczne częstotliwości media prywatne wybrały kandydatów odnoszących wg nich sukcesy w badaniach sympatii politycznych. Tak tą strategię cenzurowania mniejszych ruchów politycznych w mediach, także publicznych, tłumaczył ludowo-konserwatywny polityk Stefan Niesiołowski w kanale Superstacja (dn. 6.10.2011).
Problem w tym, że badania takie łatwo sfałszować, spreparować, na przykład zaniżając notowania danego ruchu długofalowo przed wyborami, a zwyżkując bezpośrednio przed samym dniem wyborów. Wystarczy że np. instytuty badawcze sympatyzują z największymi partiami, i chcą poprawić ich pozycję w oczach wyborców. Następnie, zmieniajac wskazania bezpośrednio przed wyborami, można mówić o nagłym wzroście poparcia danego marginalizowanego dotąd ugrupowania, i zachować twarz jako wiarygodny ośrodek.
Strategia ta daje zwolennikom status-quo argument za zawężeniem debaty do grona już obecnych na rynku politycznym i umożliwia niepokazywanie danego ruchu w jakichkolwiek mediach, jeśliby stosować tą retorykę. Dlaczego mielibyśmy spodziewać się braku manipulacji? Polska w światowym rankingu demokratyzacji opracowanym przez EUI jest przecież uplasowana poniżej Panamy i Jamajki, jest określona jako "failed democracy". Wcale nie tak dawno wyszliśmy z totalitaryzmu. Wiara, że nagle wejdziemy w sprawną demokrację, jest w mojej opinii skrajną naiwnością.
Praktyki krajów demokratycznych cywilizacji Zachodu są odmienne, w debatach często obecni są przedstawiciele wszystkich ruchów które zarejestrowały listy. Może wydawać się zabawne gdy 20 kandydatów pod rząd deklaruje w krótkich wypowiedziach praktycznie te same poglądy na szczegółowe kwestie polityki gospodarczej. Konkurencja okazuje się pobudzać rynek polityczny. W Polsce zaś sytuacja rynku mediów jest o wiele bardziej dramatyczna niż np. we Włoszech. Dla przykładu, telewizja TVN należąca do bliskiego Platformie Obywatelskiej koncernu ITI (powiązania towarzyskie obu oprganizacji są dość silne) złamała demokratyczne zasady. W debatach pokazywano kandydatów wybranych przez tą stację wg arbitralnych kryteriów, trudnych do rzetelnego i obiektywnego zweryfikowania. Rozmaite sondaże są bowiem manipulowalne.
Same akty wyborów, przynajmniej w przypadku Polski, niestety także. Dla statystyka jest to chyba oczywiste, czego dowiódł Śleszyński, i jakie jest prawdopodobieństwo zajścia takiego zbiegu okoliczności, by okręgi z zawyżoną ilością głosów nieważnych odwzorowały akurat kształt granic administracyjnych konkretnego województwa. Mogę nawet obliczyć to prawdopodobieństwo, choć sądzę że dla zwykłego widza te dane graficznie zobrazowane na kartogramie są ewidentnym dowodem fałszerstw.
Apel
Warto zaapelować do działaczy społecznych o podjęcie tego tematu. Znajdźmy statystyków, zbierzmy i przeliczmy dane z poprzednich wyborów, i to z poziomów komisji obwodowych. Apelujmy o zmiany w systemie. Istnieje bowiem szereg zabezpieczeń, wymagających od wyborców np. dodatkowego elektronicznego potwierdzenia etc. Wiele krajów wprowadziło systemy utrudniające lub uniemożliwiające dosypywanie głosów i podpisywanie się za osoby nieobecne. O systemie takim, łączącym  opowiadano mi w Brazylii, gdzie po jednych wyborach odnotowano bodaj o pół miliona głosów więcej niż było uprawnionych do głosowania (głosowanie jest tam obowiązkowe).
 Adam Fularz dla Merkuriusz Polski

wtorek, 4 października 2011

O wydarzeniach po śmierci kibica: filmy wideo

Mało jest równie wyrazistych przykładów społecznej niesprawiedliwości niż bunt tłumu w Zielonej Górze po zabiciu kibica. Miejscowa ludność wydaje się wierzyć własnemu odbiorowi polskiej rzeczywistości i kary wymierza własnoręcznie. Tak możnaby sądzić z wypowiedzi mieszkańców. Wystarczy iska by obrócić porządek społeczny, by widzieć ludność w poczuciu sprawiedliwości ów porządek zmieniającą własnoręcznie. Państwo-opresor, przeciwko któremu trzeba się bronić. W obliczu śmierci jednej osoby z tłumu wybuchła publiczna bijatyka, policja wypaliła 155 gumowych kul w kierunku atakujących mas. Zniszczono komisariat, napadnięto na bazę miejscowej policji, demolując publiczne mienie. Ludność wydaje się nie mieć kontroli nad działaniem rozbestwionego aparatu państwa- takie wrażenia można mieć po oglądaniu kolejnych ujęć z tego, niespokojnego dziś miasta.










Komisariat

Inne wersje śmierci kibica w opinii mieszkańców miasta

Materiał fotograficzny i filmowy w sieci Google Plus

poniedziałek, 3 października 2011

Różne wersje na temat śmierci kibica w Zielonej Górze

Próbowałem dociec o co chodzi z tymi zamieszkami w Ziel. Górze. To co mówi miejscowa ludność jest znacząco różne od wersji policji. Nieoznakowany radiowóz miał pędzić ponad 100 na godzinę, wg jednej z wersji wpadł w tłum wracających ze stadionu, była to grupa w sumie ok. 15 tys. osób. Wg innej wersji po uderzeniu zatrzymał się z piskiem opon dopiero ok. 50 metrów dalej od miejsca tragedii i cofał do ofiary. Od miejsca zdarzenia do plam na jezdni jest ok. 25 metrów, można ze wzorów fizycznych wyliczyć prędkość pojazdu. Ofiara miała wg świadków stracić połowę czaszki w kolizji.

Oto wersje wydarzeń, bez wersji strony rządowej. Pędzący samochód miał:
wersja 1) wjechać w grupę kibiców, i tylko cudem inne osoby nie odniosły obrażeń. Był to nieoznakowany radiowóz.
wersja 2) pojazd miał pędzić ponad 100 na godzine, ofiara odleciała ok. 25 metrów (odległość miejsca zdarzenia do plam krwi na jezdni). Wg opinii osób zgromadzonych przy miejscu tragedii, ofiara straciła pół czaszki.



Wybuchły zamieszki, zdemolowano centralny plac miasta przed centrum handlowym Focus Park. Rano przechodnie napotkali plac całkowicie usłany połamanymi płytkami chodnikowymi, cegłówkami, potłuczonymi butelkami. Znaczna część młodych mieszkańców miasta chodzi z opatrzonymi ranami, szczególnie wokół miejsca zdarzenia można napotkać obandażowanych młodych ludzi. Wyrwano okna w komisariacie na al. Niepodległości, tradycyjnym miejscu linczów na miejscowej policji. Atmosfera w mieście jest napięta, bliska dalszej kontynuacji linczu na policji.





Ilu mieszkańców mieszka wg ciebie w Zielonej Górze?