Od wielu lat dopominam się o uruchomienie 11. portu lotniczego w Polsce jako pełnego portu międzynarodowego. W porcie lotniczym w Zielonej Górze, bo o nim mowa, wszystko wydaje się być dostępne, poza właścicielem. To ostatni port regionalny całkowicie w państwowym władaniu.
Państwowy port lotniczy, jak podaje prasa, informuje iż nie jest w stanie: „spełnić warunków stawianych przez przewoźnika. Czas obsługi samolotu z pewnością byłby dłuższy” niż 25 minut jakich domagają się tanie linie. Ale tak naprawdę ci ludzie w tym porcie wszystko w zasadzie mają. Ale nie chcą. I co im zrobicie? To port państwowy, a pensje przylatują niezależnie od ruchu….
Z tego co mi wiadomo jako osobie prowadzącej stronę internetową z informacjami prasowymi na temat portu lotniczego w Zielonej Górze (http://lubuskielotnisko.blox.pl), ów port jest pełnowymiarowym portem lotniczym, z drogą startową o długości 2 500 m oraz z terminalem o przepustowości 150 tys. pax rocznie. Niestety, jako jedyny w kraju nie skorzystał na boomie wywołanym wejściem na rynek tzw. tanich linii lotniczych (low-cost carriers). Ba, statystyki wskazują dodatkowo na spadek liczby pasażerów do poziomu 3 tys. pasażerów rocznie, każącego pytać o sens przedsięwzięcia- jest to liczba o stokilkadziesiąt razy mniejsza niż dla portu w Rzeszowie (383 tys. pas. rocznie), mającego podobną liczbę ludności co aglomeracja Zielonej Góry. Nie obsługuje się też ruchu cargo, mimo bliskości Berlina.
Próbowałem tą sprawę wyjaśnić, i natknąłem się na informację, iż linie lotnicze Ryanair kilkukrotnie wyrażały chęć latania do tego portu lotniczego, nawet przy braku systemu nawigacyjnego ILS, ale nie mogły uzyskać czasu obsługi naziemnej poniżej 20 czy też 25 minut typowego dla tych linii [1].
Z tego co usłyszałem nieformalnie, szefowie linii Ryanair mieli wyrażać swoje zdziwienie tym jak ładny i spory jest terminal w Zielonej Górze. W mojej ocenie konieczna jest jedynie reorganizacja wnętrza terminalu, zwiększenie liczby stanowisk odpraw podróżnych np. do trzech, by na tym terminalu dało się obsłużyć ilość pasażerów mieszczącą się w boeingu. Przecież w Łodzi pasażerowie oczekujący na odprawę tłoczą się nawet na powietrzu przed wejściem do terminalu. Zgadza się, rozbudowa terminalu byłaby pożądana, ale nie jest wg mnie konieczna by ruszyć z lotami. Jak wyglądają lotniska w Finlandii, obsługujące tanie linie? Są nawet kilkakrotnie mniejszymi „kioskami” z ledwie pokojami pełniącymi funkcję hallu odpraw czy odbioru bagażu.
Odnoszę wrażenie że obecnie zakonserwował się w porcie lotniczym w Zielonej Górze komunizm. Przecież państwowy zarząd portów lotniczych PPL nie ma nawet strony internetowej tego „swojego” portu, prowadzi ją zamiast PPL-u samorząd województwa. Rządowa firma PPL nie sprawia w mojej ocenie wrażenia kompetentnego managera, nie ma żadnej wizji ani koncepcji tego portu, przynajmniej nie zdradzono jej publicznie. Mimo chętnych nabywców, portu też nie sprzedano.
Gdy rozmawiałem z władzami województwa lubuskiego, podałem przykład portu Shannon (3,2 mln pax w 2005) oraz Frankfurt Hahn (3,7 mln pax w 2006) na potwierdzenie tezy że tylko uprzedzeniem jest jakoby porty lotnicze musiały leżeć w pobliżu większych aglomeracji by się rozwijać.
Nie wspomniałem jednak w rozmowie z tamtejszymi władzmi o możliwości obsługi przez ten port ładunków cargo dla zachodnich Niemiec- wszak w Polsce stawki są znacznie niższe, przy dobrym marketingu niemieckie cargo z Berlina i Brandenburgii latałoby do Polski. Jest to 4 mln ton tylko w I półroczu 2007- tyle odlatuje z oddalonych o 140 km portów Berlina [2]. Polski rynek cargo w tym regionie jest marginalny na tyle że można go pominąć przy analizie możliwości tego portu. Sądzę, że tylko niekompetencja kadry leży na przeszkodzie rozwoju tego portu w sektorze cargo, bowiem rynek lotniczy jest wystarczająco silny dzięki bliskości Niemiec.
Adam Fularz
Przypisy
[1]
http://lubuskielotnisko.blox.pl/2007/02/Ryanair-chce-latac-z-lotniska-w-Babimoscie.html
[2]
http://www.berlin-airport.de/DE/UeberUns/Verkehrsstatistik/Monatlich/SXF/2007/06.html
wtorek, 31 sierpnia 2010
Rezerwat Przyrody Zimna Woda
Rezerwat Przyrody Zimna Woda jest położony ledwie kilka km od granic miasta, przy południowej „obwodnicy” Zielonej Góry, obchodzącej nasze miasto od południa. Nie są to specjalnie uczęszczane okolice, stąd i rezerwat jest raczej nieznany.
Ów rezerwat to wielki świerkowy las, ale las bardzo wielkich świerków. Jest takich lasów w podzielonogórskich lasach miejskich kilka, ale tylko ten obszar objęto ochroną. Istotnie, jest to chyba las największych świerków.
Jak podają encyklopedie, rezerwat „został utworzony w 1959 roku na powierzchni 31,55 ha. W 1989 roku powiększono go do 88,69 ha. Celem ochrony jest zachowanie fragmentu lasu liściastego typu olszowego, naturalnego pochodzenia. Przedmiotem ochrony jest typowy łęg jesionowo-olszowy. (…) Granicą rezerwatu biegnie niebieski szlak turystyczny, który daje możliwość bezpośredniego kontaktu z unikalną roślinnością. Przez rezerwat przechodzi także "droga prezydenta" zwana też "drogą królewską", wzdłuż której rosną potężne dęby i jesiony”
Ów rezerwat to wielki świerkowy las, ale las bardzo wielkich świerków. Jest takich lasów w podzielonogórskich lasach miejskich kilka, ale tylko ten obszar objęto ochroną. Istotnie, jest to chyba las największych świerków.
Jak podają encyklopedie, rezerwat „został utworzony w 1959 roku na powierzchni 31,55 ha. W 1989 roku powiększono go do 88,69 ha. Celem ochrony jest zachowanie fragmentu lasu liściastego typu olszowego, naturalnego pochodzenia. Przedmiotem ochrony jest typowy łęg jesionowo-olszowy. (…) Granicą rezerwatu biegnie niebieski szlak turystyczny, który daje możliwość bezpośredniego kontaktu z unikalną roślinnością. Przez rezerwat przechodzi także "droga prezydenta" zwana też "drogą królewską", wzdłuż której rosną potężne dęby i jesiony”
Cytaty na temat ulicy Jedności
"Idę dość ważną, śródmiejską ulicą miasta na Ziemiach Odzyskanych. Mija 7 dekada odkąd przegnano Niemców, a tu wciąż napisy „Süßwaren” (słodycze) na nieczynnych sklepach albo na ścianie domu reklamuje usługi stolarskie niejaki Heinrich Pietsch, Tischlermstr. I tylko owa niemczyzna sugeruje że napis jest nieaktualny, mimo że jego czerń wygląda po latach wciąż nieskazitelnie.
To skansen. Budynki skomunalizowano, i tyle. Odwiedzam je czasem. Nawet trzepak potrafi być przedwojenny. Nie zrobiono na ogół nic. Skansen kiśnie, dachy gniją, ale kogo to obchodzi? Ileż można czegoś nie remontować? Dlaczego tych domów się nie sprywatyzuje? Takich pytań możnaby zadawać wiele"
czwartek, 26 sierpnia 2010
Wybory? Hmmm....
Aby w takim mieście coś zmienić, trzeba mieć swoje własne media, trzeba wpompować kilkanaście tysięcy PLN w kampanię wyborczą. I to bez szans na zwrot kosztów, gdy nie jest się członkiem kartelu PiS/PO/PSL/SLD mogącego z budżetowych dotacji legalnie opłacić sobie kampanię.
Pytanie, o jaką stawkę gramy. Moje rodzinne miasto jest do tego stopnia nieatrakcyjnym miejscem zamieszkania, że nawet będąc radnym, nie mógłbym w nim mieszkać, bowiem jest to pustynia kulturalna i pustynia życia nocnego. Ongiś Zielona Góra byłą bardzo atrakcyjnym miastem do życia dla młodych ludzi, ale wystarczyło kilku fatalnych rządzących by miasto wepchnąć w kryzys, a młode elity wyjechały jak szczury z tonącego statku.
Pytanie, o jaką stawkę gramy. Moje rodzinne miasto jest do tego stopnia nieatrakcyjnym miejscem zamieszkania, że nawet będąc radnym, nie mógłbym w nim mieszkać, bowiem jest to pustynia kulturalna i pustynia życia nocnego. Ongiś Zielona Góra byłą bardzo atrakcyjnym miastem do życia dla młodych ludzi, ale wystarczyło kilku fatalnych rządzących by miasto wepchnąć w kryzys, a młode elity wyjechały jak szczury z tonącego statku.
Przystanek Woodstock- wrażenia z lat ubiegłych
Przystanek Woodstock jest wg Jurka Owsiaka największym festiwalem w Europie. No cóż, to chyba czarny PR jego twórcy. Pan Owsiak chyba nie widział nigdy Notting Hill Carnival, największego obecnie festiwalu Europy, na który ściąga od 1 do półtora miliona fanów różnej jamajskiej muzyki: ragga, soca, dancehall. Jest też wielki pokaz orkiestr steel pans- grających na blaszanych bębnach. Festiwal ten odbywa się rokrocznie na ulicach londyńskiej dzielnicy Notting Hill. Moża uda mi się dotrzeć tam i w tym roku, już zabukowałem sobie hotel na ten czas.
Na Woodstock jeździłem przez 8 lat, ale po zobaczeniu rok temu wielkiego bałaganu i start śmieci- przestałem. Festiwal robił się coraz bardziej międzynarodowy. Widać to już po samych napisach przy budkach z piwem. Wisiały tablice po niemiecku, iż nie sprzedają piwa osobom pomiędzy 16 a 18 rokiem życia. W Niemczech bowiem piwo mogą pić starsze nastolatki, odmiennie niż w konserwatywnej pod tym względem Polsce, gdzie dla młodzieży ów zakazany owoc jest przez to jeszcze bardziej atrakcyjny. Jednakże wciąż cudzoziemcy to margines. Polska nie zaprasza już represyjnym prawem. Co roku policja odławia palących marihuanę cudzoziemców, możliwe że nieświadomych zakazu jej palenia i posiadania w Polsce.
Największym festiwalem Europy Środkowo-Wschodniej jest festiwal Pepsi Sziget w Budapeszcie- w roku 2005 miał 385 000 widzów. Jest festiwalem płatnym, dość drogim, bardzo międzynarodowym, i ma aż 50 % widzów przybywających spoza Węgier, przy czym najliczniejszą grupą są Niemcy. Udają się nań nawet moi niemieccy przyjaciele. Ma kilkanaście scen, dla każdego jest tam coś miłego.
Woodstock jest „festiwalem na miarę naszych możliwości”. Za darmo, 2-3 sceny, nieznani w świecie wykonawcy, występujący za zwrot kosztów. To kolos na glinianych nogach w świecie płatnych i coraz lepiej dociętych pod konkretne gusty muzyczne festiwali. Ja na festiwal jeździłem dla tłumów, dla przyjaciół, z ciekawości zobaczenia młodego polskiego pokolenia.
Widok ten nie zawsze napawał optymizmem. Docierają tu żule, proszący o piwo i resztkę papierosa. Stoją z pustymi kubkami i proszą przechodzących o odlanie im złocistego napoju. Wychodzi tu straszna, przejmująca polska bieda. Pamiętam nie do końca sprawnego umysłowo mieszkańca mojego rodzinnego miasta który wyrywał ludziom tacki z wegańskim jedzeniem od Hare- Krisznowców. Był po prostu przeraźliwie głodny.
Na ubiegłorocznym festiwalu Summer Jam koło Kolonii, największej niemieckiej imprezie muzycznej z gatunku reggae, jedyną pijaną osobę jaką tam widziałem wyniesiono na noszach, jak kogoś chorego. To wszystko w tłumie kilkudziesięciu tysięcy osób, raczących się raczej marihuaną, którą w tamtym niemieckim landzie wolno palić, ale już nie można sprzedawać. Zaś Polska to wciąż kraj w którym, przynajmniej dla woodstockowej młodzieży, główną używką jest alkohol. Co jest bardziej szkodliwe, pozostawiam opinii naukowców, choć współczesne badania przemawiają jednoznacznie na niekorzyść alkoholu.
Festiwal ten jest też miejscem gdzie giną rzeczy. Mojemu koledze w zeszłym roku ktoś grzebał w namiocie, przeciął kłódkę którą go zamknął. Mi w roku 2001 lub 2002 skradziono śpiwór, suszący się na namiocie, przez co się wówczas dość rozchorowałem (jest to jedyna rzecz jaką straciłem podczas co najmniej 100 nocy spędzonych na polach namiotowych najróżniejszych festiwali). Polska to chyba też kraj złodziei- w nadmorskim Zingst, gdzie byłem ostatnio, pola kempingowe nie były nawet ogrodzone, rzecz nie do pomyślenia w Polsce.
Nie wiem, czy Woodstock, z obecną formułą, będzie miał szansę na rozwój w przyszłości. Czas pokaże. Publiczność ma coraz bardziej wyrobione gusty, słucha coraz węższych gatunków muzycznych. Ja na przykład jeżdżę na dwa polskie festiwale reggae na których jest scena raggajungle (rodzaj muzyki rave/ d’n’b z tekstami rasta). Na Woodstock także moi znajomi z osiedla, z którymi przed chwilą rozmawiałem, jeżdżą raczej dla mas ludzi i z ciekawości, niż po muzykę. Nie sądzę, że z taką ofertą festiwal ten będzie miał dalej silną pozycję za następne 10 lat.
Na Woodstock jeździłem przez 8 lat, ale po zobaczeniu rok temu wielkiego bałaganu i start śmieci- przestałem. Festiwal robił się coraz bardziej międzynarodowy. Widać to już po samych napisach przy budkach z piwem. Wisiały tablice po niemiecku, iż nie sprzedają piwa osobom pomiędzy 16 a 18 rokiem życia. W Niemczech bowiem piwo mogą pić starsze nastolatki, odmiennie niż w konserwatywnej pod tym względem Polsce, gdzie dla młodzieży ów zakazany owoc jest przez to jeszcze bardziej atrakcyjny. Jednakże wciąż cudzoziemcy to margines. Polska nie zaprasza już represyjnym prawem. Co roku policja odławia palących marihuanę cudzoziemców, możliwe że nieświadomych zakazu jej palenia i posiadania w Polsce.
Największym festiwalem Europy Środkowo-Wschodniej jest festiwal Pepsi Sziget w Budapeszcie- w roku 2005 miał 385 000 widzów. Jest festiwalem płatnym, dość drogim, bardzo międzynarodowym, i ma aż 50 % widzów przybywających spoza Węgier, przy czym najliczniejszą grupą są Niemcy. Udają się nań nawet moi niemieccy przyjaciele. Ma kilkanaście scen, dla każdego jest tam coś miłego.
Woodstock jest „festiwalem na miarę naszych możliwości”. Za darmo, 2-3 sceny, nieznani w świecie wykonawcy, występujący za zwrot kosztów. To kolos na glinianych nogach w świecie płatnych i coraz lepiej dociętych pod konkretne gusty muzyczne festiwali. Ja na festiwal jeździłem dla tłumów, dla przyjaciół, z ciekawości zobaczenia młodego polskiego pokolenia.
Widok ten nie zawsze napawał optymizmem. Docierają tu żule, proszący o piwo i resztkę papierosa. Stoją z pustymi kubkami i proszą przechodzących o odlanie im złocistego napoju. Wychodzi tu straszna, przejmująca polska bieda. Pamiętam nie do końca sprawnego umysłowo mieszkańca mojego rodzinnego miasta który wyrywał ludziom tacki z wegańskim jedzeniem od Hare- Krisznowców. Był po prostu przeraźliwie głodny.
Na ubiegłorocznym festiwalu Summer Jam koło Kolonii, największej niemieckiej imprezie muzycznej z gatunku reggae, jedyną pijaną osobę jaką tam widziałem wyniesiono na noszach, jak kogoś chorego. To wszystko w tłumie kilkudziesięciu tysięcy osób, raczących się raczej marihuaną, którą w tamtym niemieckim landzie wolno palić, ale już nie można sprzedawać. Zaś Polska to wciąż kraj w którym, przynajmniej dla woodstockowej młodzieży, główną używką jest alkohol. Co jest bardziej szkodliwe, pozostawiam opinii naukowców, choć współczesne badania przemawiają jednoznacznie na niekorzyść alkoholu.
Festiwal ten jest też miejscem gdzie giną rzeczy. Mojemu koledze w zeszłym roku ktoś grzebał w namiocie, przeciął kłódkę którą go zamknął. Mi w roku 2001 lub 2002 skradziono śpiwór, suszący się na namiocie, przez co się wówczas dość rozchorowałem (jest to jedyna rzecz jaką straciłem podczas co najmniej 100 nocy spędzonych na polach namiotowych najróżniejszych festiwali). Polska to chyba też kraj złodziei- w nadmorskim Zingst, gdzie byłem ostatnio, pola kempingowe nie były nawet ogrodzone, rzecz nie do pomyślenia w Polsce.
Nie wiem, czy Woodstock, z obecną formułą, będzie miał szansę na rozwój w przyszłości. Czas pokaże. Publiczność ma coraz bardziej wyrobione gusty, słucha coraz węższych gatunków muzycznych. Ja na przykład jeżdżę na dwa polskie festiwale reggae na których jest scena raggajungle (rodzaj muzyki rave/ d’n’b z tekstami rasta). Na Woodstock także moi znajomi z osiedla, z którymi przed chwilą rozmawiałem, jeżdżą raczej dla mas ludzi i z ciekawości, niż po muzykę. Nie sądzę, że z taką ofertą festiwal ten będzie miał dalej silną pozycję za następne 10 lat.
Z miasta depopulacji
Wyjeżdżam z Frankfurtu nad Odrą do Zielonej Góry lekko wstrząśnięty. Frankfurt jako miasto ma się coraz gorzej. Klub w nadodrzańskim spichrzu, jedno z najbardziej klimatycznych miejsc tego miasta, jest dziś zamknięty. Zamknięto położony obok gigantyczny bank, oddział niemieckiego odpowiednika NBP-u. Państwowy uniwersytet przekształca się w fundację.
Miasto się zmienia, ale na moje oko w negatywną stronę. Optymistką jest kobieta która przysiadła się do nas w kawiarni- mówi ona że Conergy otworzyło wielką fabrykę ogniw fotowoltaicznych, a miasto postawiło na technologie związane z produkcją energii z promieni słonecznych. Bezrobocie spadło do poziomu 13 %, choć kiedyś jedna czwarta mieszkańców nie miała pracy. Ale dziś Frankfurt mocno się skurczył, z dawnych 88 tysięcy zostało dziś tylko 61. Aż 1/3 mieszkańców, głównie młodych ludzi, opuściła miasto za pracą. Tutejsze blokowisko Neuberesinchen straciło połowę mieszkańców. Dziś, z braku młodych, rodzi się dużo mniej ludności niż umiera.
Świąteczna wizyta w Zielonej Górze obfitowała w odwiedziny znajomych. Artystka X. wróciła z Wielkiej Brytanii, zarobiła tyle pieniędzy że nie potrzebuje pracować. Ogląda filmy w swoim mieszkaniu i pali marihuanę. Pomieszka trochę i wraca powrotem skąd przyjechała. X. ma ADHD, pamiętam ja gdy skakała na kanapie u kumpla na domówce. L. jest konsultantem systemów informatycznych w Londynie, Z. pracuje w Niemczech w kontrolingu. Oboje zarabiają powyżej 7 tysięcy. Kiedyś, dekadę temu jeździli na stopa do Holandii po zapas marihuany dla całego internatu. Dziś siedzą w barze i stawiają sobie kolejki. W Zielonej Górze są kilka razy do roku. Umawiamy się na wspólny wypad na snowboard.
B. mieszka na miejscu, pracuje w lokalnej firmie budowlanej, zarabia koło 3 tysięcy. Żyjąc tutaj uprawia mountainboarding, kiteboarding- jeździ z latawcem na desce do mountainboardu (rodzaj snowboardu z kółkami do jazdy gdy śniegu nie ma) po lotnisku w Przylepie. Weekendy spędza na stokach w Czechach, jeździ na snowboardzie. Mówi że w Zielonej Górze nie ma już sensu jeździć na rolkach. Ma role do agresywnej jazdy na których jeździ wraz z moim sąsiadem-dredziarzem w krytym skejtparku we Frankfurcie nad Odrą. Ten kryty skejtpark tamtejsi skejci własnoręcznie zbudowali w hali dawnej zajezdni tramwajowej. B. nie jest zbyt towarzyski- widuję go rzadko, gdy pożycza ode mnie kask. Wraz z B. budujemy czasem hopki w lesie, by było gdzie skakać. W tym roku B. pospawał box do trików na snowboardzie. Ustawi go, gdy spadnie śnieg.
S. jest rysownikiem, jako jeden z nielicznych żyje na miejscu w Zielonej Górze. Na temat swoich zarobków mówi niechętnie, jest to powyżej 6-7 tysięcy. Jest pracoholikiem, pracuje całe dnie. Jeżdżę z nim czasem na mountainboardzie na górce w okolicy, ale S. zwykle pracuje do późna i rzadko ma czas. S. jeździ na mountainboard na stoki do Czech czy Zakopanego. Stok narciarski w Zielonej Górze jest rozmyty przez wodę, są tam same wielkie dziury, S. nie może więc z niego korzystać. S. lubi chodzić do „4 Róż” na metalowe imprezy, ostatnio wynajął dom pod miastem. Gdy go opuszcza, nie zamyka drzwi na klucz. „Spokojna wioska” -mówi. Ostatnio ktoś mu nanosił drewna, S. nie wie kto.
V. mieszka na zachodzie Irlandii, zarabia kilka tysięcy, ale też niechętnie mówi, ile. Jest zupełnym milczkiem. To jedna z osób z którą wystarczy poprzebywać, by się dobrze czuła. Jego kumpel K. przeprowadził się ostatnio z Irlandii do Holandii. Obydwoje palili swego czasu ogromne ilości marihuany, dziś chyba nieco im przeszło. Także T. i M. mieszkają dziś w Irlandii. Po powrocie do Zielonej Góry M. mówi ze nawet warzywa są tu droższe niż u niej w Irlandii. Ona zarabia jakieś 4-5 tysięcy, on koło 5-6-ciu. T. jest kierownikiem kuchni w barze szybkiej obsługi. Może wrócą tutaj za kilka lat.
Są jeszcze młodzi rastamani, palacze marihuany których spotkać można w tutejszych klubach. W Zielonej Górze uczą się, studiują. Ku mojemu zdziwieniu C. zdjął ostatnio swoja nieodłączną czapeczkę. Na wspólnych wakacyjnych wojażach nie zdejmował jej nawet na sekundę, pewno i spał w niej. Jest strasznie sympatyczny, zawsze wesoły. W Zielonej Górze studiuje i mieszka. Poza tym chodzi na imprezy i jeździ na festiwale. Inny młody z tego środowiska, U. to nawijacz-amator, do niedawna diler marihuany. U. jest robotnikiem, szkoli się w Zielonej Górze na upatrzoną pracę na wyspach. Będzie zarabiał 16 funtów na godzinę. Mieszka z matką, ostatnio kupił sobie samochód. Z. żyje ze sztuki we Wrocławiu. Maluje i sprzedaje. Z Zielonej Góry wyniósł się ledwie kilka miesięcy temu, dziś mówi że nie wyobraża sobie powrotu.
Siedzimy w Jazgocie, dyskutuję z tutejszymi 30-latkami o naszym mieście. M. organizował ongiś imprezy, ostatnio ściągnął zespół który rok temu musiał grać dwa koncerty pod rząd, by wszyscy chętni mogli je odwiedzić. Lecz tym razem przyszło kilkakrotnie mniej osób, M. na odnotował kilkutysieczną stratę z tego koncertu. Na przedświątecznej imprezie którą M. zorganizował, wg niego 70 % osób to przyjezdni na święta do rodzin. Przez M. przebija strach, że w nowym roku zupełnie rozłoży się z imprezowym biznesem z powodu narastającej emigracji młodych ludzi. Gdy zapytałem jego kumpla K., co sądzi o zmianach w naszym mieście w ostatnich latach, odpowiedział ze najbardziej niepokoi go odpływ ludzi w jego wieku. K. jest z rocznika 1977. Wg jego słów 95 % jego znajomych z tego miasta rozpierzchło się po świecie.
Boję się, że Zielona Góra może kiedyś podzielić los Frankfurtu nad Odrą. Ubytek młodych jest problemem, o którym się nie mówi. A to dlatego w tym mieście zamiera kultura, jest coraz mniej imprez. Ludzie emigrują za pracą, często za bardzo dobrą pracą. I często nie wracają już nawet na święta. Czekają nas czasy w których podobnie jak we Frankfurcie nad Odrą będziemy burzyli opustoszałe bloki, i będzie się rodziło mniej ludzi niż umiera?
Miasto się zmienia, ale na moje oko w negatywną stronę. Optymistką jest kobieta która przysiadła się do nas w kawiarni- mówi ona że Conergy otworzyło wielką fabrykę ogniw fotowoltaicznych, a miasto postawiło na technologie związane z produkcją energii z promieni słonecznych. Bezrobocie spadło do poziomu 13 %, choć kiedyś jedna czwarta mieszkańców nie miała pracy. Ale dziś Frankfurt mocno się skurczył, z dawnych 88 tysięcy zostało dziś tylko 61. Aż 1/3 mieszkańców, głównie młodych ludzi, opuściła miasto za pracą. Tutejsze blokowisko Neuberesinchen straciło połowę mieszkańców. Dziś, z braku młodych, rodzi się dużo mniej ludności niż umiera.
Świąteczna wizyta w Zielonej Górze obfitowała w odwiedziny znajomych. Artystka X. wróciła z Wielkiej Brytanii, zarobiła tyle pieniędzy że nie potrzebuje pracować. Ogląda filmy w swoim mieszkaniu i pali marihuanę. Pomieszka trochę i wraca powrotem skąd przyjechała. X. ma ADHD, pamiętam ja gdy skakała na kanapie u kumpla na domówce. L. jest konsultantem systemów informatycznych w Londynie, Z. pracuje w Niemczech w kontrolingu. Oboje zarabiają powyżej 7 tysięcy. Kiedyś, dekadę temu jeździli na stopa do Holandii po zapas marihuany dla całego internatu. Dziś siedzą w barze i stawiają sobie kolejki. W Zielonej Górze są kilka razy do roku. Umawiamy się na wspólny wypad na snowboard.
B. mieszka na miejscu, pracuje w lokalnej firmie budowlanej, zarabia koło 3 tysięcy. Żyjąc tutaj uprawia mountainboarding, kiteboarding- jeździ z latawcem na desce do mountainboardu (rodzaj snowboardu z kółkami do jazdy gdy śniegu nie ma) po lotnisku w Przylepie. Weekendy spędza na stokach w Czechach, jeździ na snowboardzie. Mówi że w Zielonej Górze nie ma już sensu jeździć na rolkach. Ma role do agresywnej jazdy na których jeździ wraz z moim sąsiadem-dredziarzem w krytym skejtparku we Frankfurcie nad Odrą. Ten kryty skejtpark tamtejsi skejci własnoręcznie zbudowali w hali dawnej zajezdni tramwajowej. B. nie jest zbyt towarzyski- widuję go rzadko, gdy pożycza ode mnie kask. Wraz z B. budujemy czasem hopki w lesie, by było gdzie skakać. W tym roku B. pospawał box do trików na snowboardzie. Ustawi go, gdy spadnie śnieg.
S. jest rysownikiem, jako jeden z nielicznych żyje na miejscu w Zielonej Górze. Na temat swoich zarobków mówi niechętnie, jest to powyżej 6-7 tysięcy. Jest pracoholikiem, pracuje całe dnie. Jeżdżę z nim czasem na mountainboardzie na górce w okolicy, ale S. zwykle pracuje do późna i rzadko ma czas. S. jeździ na mountainboard na stoki do Czech czy Zakopanego. Stok narciarski w Zielonej Górze jest rozmyty przez wodę, są tam same wielkie dziury, S. nie może więc z niego korzystać. S. lubi chodzić do „4 Róż” na metalowe imprezy, ostatnio wynajął dom pod miastem. Gdy go opuszcza, nie zamyka drzwi na klucz. „Spokojna wioska” -mówi. Ostatnio ktoś mu nanosił drewna, S. nie wie kto.
V. mieszka na zachodzie Irlandii, zarabia kilka tysięcy, ale też niechętnie mówi, ile. Jest zupełnym milczkiem. To jedna z osób z którą wystarczy poprzebywać, by się dobrze czuła. Jego kumpel K. przeprowadził się ostatnio z Irlandii do Holandii. Obydwoje palili swego czasu ogromne ilości marihuany, dziś chyba nieco im przeszło. Także T. i M. mieszkają dziś w Irlandii. Po powrocie do Zielonej Góry M. mówi ze nawet warzywa są tu droższe niż u niej w Irlandii. Ona zarabia jakieś 4-5 tysięcy, on koło 5-6-ciu. T. jest kierownikiem kuchni w barze szybkiej obsługi. Może wrócą tutaj za kilka lat.
Są jeszcze młodzi rastamani, palacze marihuany których spotkać można w tutejszych klubach. W Zielonej Górze uczą się, studiują. Ku mojemu zdziwieniu C. zdjął ostatnio swoja nieodłączną czapeczkę. Na wspólnych wakacyjnych wojażach nie zdejmował jej nawet na sekundę, pewno i spał w niej. Jest strasznie sympatyczny, zawsze wesoły. W Zielonej Górze studiuje i mieszka. Poza tym chodzi na imprezy i jeździ na festiwale. Inny młody z tego środowiska, U. to nawijacz-amator, do niedawna diler marihuany. U. jest robotnikiem, szkoli się w Zielonej Górze na upatrzoną pracę na wyspach. Będzie zarabiał 16 funtów na godzinę. Mieszka z matką, ostatnio kupił sobie samochód. Z. żyje ze sztuki we Wrocławiu. Maluje i sprzedaje. Z Zielonej Góry wyniósł się ledwie kilka miesięcy temu, dziś mówi że nie wyobraża sobie powrotu.
Siedzimy w Jazgocie, dyskutuję z tutejszymi 30-latkami o naszym mieście. M. organizował ongiś imprezy, ostatnio ściągnął zespół który rok temu musiał grać dwa koncerty pod rząd, by wszyscy chętni mogli je odwiedzić. Lecz tym razem przyszło kilkakrotnie mniej osób, M. na odnotował kilkutysieczną stratę z tego koncertu. Na przedświątecznej imprezie którą M. zorganizował, wg niego 70 % osób to przyjezdni na święta do rodzin. Przez M. przebija strach, że w nowym roku zupełnie rozłoży się z imprezowym biznesem z powodu narastającej emigracji młodych ludzi. Gdy zapytałem jego kumpla K., co sądzi o zmianach w naszym mieście w ostatnich latach, odpowiedział ze najbardziej niepokoi go odpływ ludzi w jego wieku. K. jest z rocznika 1977. Wg jego słów 95 % jego znajomych z tego miasta rozpierzchło się po świecie.
Boję się, że Zielona Góra może kiedyś podzielić los Frankfurtu nad Odrą. Ubytek młodych jest problemem, o którym się nie mówi. A to dlatego w tym mieście zamiera kultura, jest coraz mniej imprez. Ludzie emigrują za pracą, często za bardzo dobrą pracą. I często nie wracają już nawet na święta. Czekają nas czasy w których podobnie jak we Frankfurcie nad Odrą będziemy burzyli opustoszałe bloki, i będzie się rodziło mniej ludzi niż umiera?
Czekając na obudzenie się Zielonej Góry
Jako działacz społeczny z niechęcią mówię o tym temacie, ale po jakimś okresie naszej działalności przychodzi pora na ocenę działalności. Ogólnie to ujmując, odnieśliśmy porażkę w tym mieście. Sprawnie działającego systemu ścieżek rowerowych w nim brak, zamierza się wyciąć okoliczne lasy, temat prawnej ochrony najcenniejszych z nich (jako zespołu przyr.-krajobrazowego) media przemilczały. Komunikacja zbiorowa w Zielonej Górze nie działa sprawnie poza jedną jedyną linią na której częstotliwość ruchu jest na typowym dla większych miast poziomie.
Poza ową linią jakość obsługi komunikacyjnej miasta jest skandalicznie zła, autobusami podróżują jedynie starsze kobiety, emeryci oraz młodzież. Do miasta niemal nie sposób dotrzeć koleją z kierunku południowego (Jelenia Góra- tylko dwa lub trzy pociągi/ dobę) czy zachodniego (Frankfurt, Berlin), w kierunku Szczecina czy Wrocławia kolej ginie, prędkość przejazdu oscyluje wokół 30- 40 km/h.
Upadła kultura w Zielonej Górze. Z miasta wyemigrowali didżeje, muzycy, artyści, graficy, malarze, bohema artystyczna- absolwenci tutejszego Instytutu Sztuk Pięknych. Osoby te mieszkają dziś w Irlandii, Niemczech, Wielkiej Brytanii, oraz w Warszawie czy Wrocławiu. W Zielonej Górze pozostały jedynie osoby w wieku lat kilkunastu, brakuje znacznej części pokolenia 25- i 30-latków. Brakuje klubów, po ich rozkwicie w końcu lat 90-tych dziś zostały niedobitki.
Świadomość kulturalna jest na tak skandalicznie niskim poziomie że władze miasta, zapewne w celu zwalczania nie odpowiadających ich gustom imprez muzycznych, zdzierały plakaty umieszczane na skrzynkach ulicznych- a jest to jedyna poza Internetem metoda bezpośredniego dotarcia do grupy docelowej jaką są młodzi ludzie. Opłacenie plakatowania ulic przez miejski ZOK kosztuje kilkaset złotych, co czyni imprezy klubowe w tak małym mieście nieopłacalnymi.
Moje apele o ponowne otwarcie teatru muzycznego i sceny operowej, działającej tu przed wojną, zostały przemilczane przez media, mimo że przecież tak przebudowywane są lub właśnie zostały przebudowane teatry w miastach tej wielkości: Opolu, Rzeszowie, Olsztynie. Osoba oczekująca bardziej wyszukanej kultury w Zielonej Górze nie znajdzie niemal nic. Nie udało się, mimo próśb i apeli kilku osób, reaktywować festiwalu reggae.
Miasto pogrąża się w chaosie urbanizacyjnym. Niemal wszystko, poza ścisłym centrum, efektem działań przedwojennych planistów i urbanistów, jest estetycznym koszmarem. Dialog z władzami nie istnieje, chyba że za pośrednictwem piszących pobieżnie na te tematy mediów. No cóż, pozostaje mieć nadzieję ze kiedyś Zielona Góra się obudzi. Tylko- kiedy?
Poza ową linią jakość obsługi komunikacyjnej miasta jest skandalicznie zła, autobusami podróżują jedynie starsze kobiety, emeryci oraz młodzież. Do miasta niemal nie sposób dotrzeć koleją z kierunku południowego (Jelenia Góra- tylko dwa lub trzy pociągi/ dobę) czy zachodniego (Frankfurt, Berlin), w kierunku Szczecina czy Wrocławia kolej ginie, prędkość przejazdu oscyluje wokół 30- 40 km/h.
Upadła kultura w Zielonej Górze. Z miasta wyemigrowali didżeje, muzycy, artyści, graficy, malarze, bohema artystyczna- absolwenci tutejszego Instytutu Sztuk Pięknych. Osoby te mieszkają dziś w Irlandii, Niemczech, Wielkiej Brytanii, oraz w Warszawie czy Wrocławiu. W Zielonej Górze pozostały jedynie osoby w wieku lat kilkunastu, brakuje znacznej części pokolenia 25- i 30-latków. Brakuje klubów, po ich rozkwicie w końcu lat 90-tych dziś zostały niedobitki.
Świadomość kulturalna jest na tak skandalicznie niskim poziomie że władze miasta, zapewne w celu zwalczania nie odpowiadających ich gustom imprez muzycznych, zdzierały plakaty umieszczane na skrzynkach ulicznych- a jest to jedyna poza Internetem metoda bezpośredniego dotarcia do grupy docelowej jaką są młodzi ludzie. Opłacenie plakatowania ulic przez miejski ZOK kosztuje kilkaset złotych, co czyni imprezy klubowe w tak małym mieście nieopłacalnymi.
Moje apele o ponowne otwarcie teatru muzycznego i sceny operowej, działającej tu przed wojną, zostały przemilczane przez media, mimo że przecież tak przebudowywane są lub właśnie zostały przebudowane teatry w miastach tej wielkości: Opolu, Rzeszowie, Olsztynie. Osoba oczekująca bardziej wyszukanej kultury w Zielonej Górze nie znajdzie niemal nic. Nie udało się, mimo próśb i apeli kilku osób, reaktywować festiwalu reggae.
Miasto pogrąża się w chaosie urbanizacyjnym. Niemal wszystko, poza ścisłym centrum, efektem działań przedwojennych planistów i urbanistów, jest estetycznym koszmarem. Dialog z władzami nie istnieje, chyba że za pośrednictwem piszących pobieżnie na te tematy mediów. No cóż, pozostaje mieć nadzieję ze kiedyś Zielona Góra się obudzi. Tylko- kiedy?
Czy depopulacja miast dotknie także Lubuskie?
Rośnie nam nowa strefa stagnacji- Polska zachodnia, pogranicze Niemiec, milionowy region Lubuskiego. Współpraca z Niemcami okazała się iluzją, kapitał tym regionem zbytnio się też nie zainteresował, niektórymi miastami wręcz wcale. Lokalna kultura ma prowincjonalny charakter, brak jest opiniotwórczych mediów lub, jeśli takie istnieją, to, dotowane z funduszy publicznych, mają dworski charakter. Młode pokolenia masowo wyprowadzają się z tej części Polski. Czy na pograniczu polsko niemieckim grozi taki sam zastój jak po zachodniej stronie pogranicza, gdzie miasta skurczyły się i burzy się opustoszałe bloki? A może jednak ten region ma jeszcze szanse na szybki rozwój?

Po niemal czterech godzinach podróży z Wrocławia z prędkością nieco ponad 30 km/h po zapadających się w błocie i pokrzywionych torach „Odrzanki”, magistrali kolejowej którą się wywozi polski węgiel, ale już jej nie naprawia, docieramy do 120-tysięcznej Zielonej Góry.
W zachodniej Polsce, tak wydawałoby się korzystnie położonej przy granicy niemieckiej, świat się w dużej mierze zatrzymał dekadę temu. W Zielonej Górze upadły niemal wszystkie dawne tuzy gospodarcze: Zastal, Polon, Zefam, Polska Wełna, inne się nie rozwinęły. Miasto zostało z kilkoma niewielkimi firmami, jedną firma nowych technologii (ADB Global), i jako chyba jedyne w Polsce miasto tej wielkości jest pozbawione dużych zewnętrznych inwestorów- po 1990 roku nie wszedł nikt. Bezrobocie wynosi w podregionie gorzowskim 14,8 %, zaś w podregionie zielonogórskim 16,8 %, co sytuuje ten region w okolicach ściany wschodniej.
Sytuacja powoli się zmienia: powstała galeria handlowa, inwestorzy zainteresowali się tutejszą malutką strefą gospodarczą, ale na odbicie się od dna to miasto chyba jeszcze musi poczekać. Coś się dzieje: Zmodernizowano stadion żużlowy, zbudowano basen i salę sportową, naprawiono schody przy sądzie, odtworzono niewielki fragment przedwojennego ogrodu botanicznego, kosztem 17 mln powiększono gmach komunalnej restauracji „Palmiarnia” (podobno o fatalnej kuchni, nowy jej gmach na zdjęciu) mieszczącej niewielką kolekcję egzotycznych palm i roślin, wreszcie wyremontowano zrujnowaną scenę amfiteatru ongiś goszczącego międzynarodowy festiwal, zabrano się za zdewastowane parki- ale wszystkie te inwestycje są chyba nie najpilniej potrzebne w tym pozbawionym nawet nowoczesnego basenu mieście.
Ławeczki przed zielonogórskim BWA, tamtejszą galerią sztuki to dawne miejsce spotkań młodego pokolenia. Dziś zdziesiątkowanego- wyjechały prawie wszystkie starsze roczniki, wśród spotykającej się tam młodzieży dominują nastolatki Wg opinii spotykających tam się młodych ludzi Zielona Góra, centrum kulturalne i edukacyjne tego regionu, jest dziś miastem bez perspektyw w życiu społecznym czy zawodowym, miastem przepełnionym marazmem, nudą, a jego kultura jest zdominowana przez gust osób w wieku emerytalnym. Wg słów bębniarza Dżonnego, wieczorami w tym mieście jedyną atrakcją są fontanny i neonaziści.
Dla większości z blisko 20 tysięcy studentów Zielona Góra jest tylko krótkim przystankiem w drodze do innych miast czy krajów, tutaj się uczą na miejscowym uniwersytecie, ale konserwatywna aura podstarzałego miasta zdecydowanie im nie odpowiada. Wg słów jednego ze studentów, być może jest to miasto wygodne i atrakcyjne dla 40-latków, ale jest tragicznie nudne dla 20-latków. Inni studenci wręcz żartowali, że pod względem ciszy i spokoju Zielona Góra może rywalizować o turystów z lasami i górami, a hasłem promocyjnym miasta powinien być slogan „wycisz się w Zielonej Górze”. Brakuje życia studenckiego, klubów, miejsc spotkań, a hałasy na starówce przeszkadzają mieszkającym tam starszym osobom. Zielona Góra jest „zagłębiem kabaretowym” bez kabaretów, a kultowe kluby studenckie w których one się wykluwały, niedawno zamknięto, jak np. klub „Karton”. Fenomen lat 90-tych raczej się już wyczerpał.
Młodzi po studiach, jeśli mieszkają jeszcze w Zielonej Górze, to wolny czas poświęcają na sporty (takie jak skateboarding, snowboard, sztuki walki takie jak capoeira czy krav maga), także te ekstremalne, takie jak downhill, motocross, quady czy mountainboarding, powoli znajdujące fanów w tym górzystym mieście (w okolicznych wzgórzach są nawet trasy do downhillu). Bawią się w nielicznych już klubach, chociaż imprez w nich wciąż ubywa. Do tego władze wydały 4 lata temu wojnę nielegalnemu plakatowaniu skrzynek elektrycznych informacjami o imprezach muzycznych, skutecznie i trwale zubażając scenę muzyczną miasta, która po prostu zanikła. Często o jakości kultury decydują takie drobne kwestie- jak możliwość jej bezpłatnego i prostego propagowania.
Miasto masowo opuścili młodzi artyści i twórcy, tutejsza młoda bohema artystyczna generalnie wyniosła się do bardziej im przyjaznego Wrocławia albo wyjechała za granicę. Po wielkim międzynarodowym festiwalu muzycznym z lat 80-tych została wielka pustka i zarządzany na powiatowym poziomie dom kultury oferujący rozrywki dla pokoleń 40- 60-latków. Głównym wydarzeniem artystycznym miasta jest Winobranie, lokalna odmiana święta plonów adresowana raczej do starszego pokolenia, pamiątka po tradycjach winiarskich, dziś pomału reaktywowanych.
Na północy tego regionu jest nie lepiej. Gorzów (na zdjęciu- katedra przy rynku) w jeszcze większym stopniu jest miastem które nie zatrzymuje młodych, brakuje tutaj typowego życia studenckiego, upadają kluby młodzieżowe, choć na 4 uczelniach na 11 kierunkach studiuje tutaj 9 tysięcy osób. Reaktywowano ongiś kultowy festiwal „Reggae nad Wartą”, ale nie ma on nawet lokalnego charakteru, od popularnych festiwali jak te w Ostródzie czy Płocku dzielą go lata świetlne. W Gorzowie powstały kolejne śródmiejskie galerie handlowe takie jak Askana, jest nieporównanie więcej przemysłu niż w urzędniczej Zielonej Górze, m.in. fabryka telewizorów.
Miasto pracuje wraz z urbanistami nad przebudową centrum miasta, powoli otwiera się na Wartę, odtworzono przedwojenny Most Staromiejski, powstała obwodnica, wyremontowano bulwary, próbowano ożywić znajdującą się po drugiej stronie przecinającej ścisłe centrum rzeki dzielnice Zawarcie. Dość kontrowersyjnym pomysłem była idea zlikwidowania linii tramwajowej na głównym deptaku miasta, bowiem w miastach Zachodu tramwaje generalnie wracają go stref ruchu pieszego, oczywiście są to pojazdy innej generacji niż zdezelowane i brzydkie „helmuty” kursujące po Gorzowie.
Miasto wydaje się być zarządzane prężniej od stojącej od lat w miejscu Zielonej Góry. Mimo to od lat trwa cicha i wyniszczająca wojna między oboma największymi ośrodkami województwa- pochodzącego z Gorzowa premiera Marcinkiewicza w kuluarach oskarżano o blokowanie zielonogórskich inwestycji (takich jak np. lotnisko), a gorzowiacy odwdzięczają się podobnymi pomówieniami. Różne urzędy porozrzucano w obu miastach, w Gorzowie urzęduje wojewoda, w Zielonej Górze marszałek.
Mitem okazała się być współpraca z przygranicznymi Niemcami, która udała się jedynie w dziedzinie edukacji. Dobre przykłady to Uniwersytet Viadrina czy polsko- niemieckie gimnazja. Obie społeczności żyją dziś zupełnie osobno, nie wchodzą sobie w drogę ani też nie współpracują. Brakuje nawet przestrzeni do choćby dialogu. Brak jest regionalnych polsko-niemieckich mediów, a lokalne media po cichu wycofały się z transgranicznej współpracy. A jest o czym mówić- od lat podróż 150 km z Berlina do Zielonej Góry trwa nawet i 6 godzin, a podróżni zmuszeni są do wielokilometrowego marszu pomiędzy dworcami po obu stronach granicy, by przesiąść się na polskie autobusy.
Jedynie do Kostrzyna da się dojechać wygodnie koleją, co godzinę docierają tu z odległego o 50 km Berlina pociągi prywatnego Connex-u, ale już na granicznym peronie niedawno stał polski kolejarz, który kasował podróżnych po 20 zł. Od lat nie można tez doczekać się bezpośrednich pociągów z Berlina do Gorzowa. A to 4,5-milionowy Berlin jest kulturalnym i gospodarczym centrum dominującym od wieków w tym regionie. Ale- gdy zapytać o połączenia to Niemiec rządzących tym regionem, to ci bez ogródek mówią że są to połączenia niebezpieczne. „Bo ludność będzie jeździła do Niemiec”, a nie do aglomeracji takich jak Poznań czy Wrocław.
Fot. Pociągi LKR- samorządowego operatora który, nie mogąc konkurować z PKP na liniach głównych regionu, musiał zakończyć działalność (cc wikimedia)
Uwe Rada, berliński publicysta któremu na sercu leży ten region, zauważa że dla przeciętnego Niemca ten rozpoczynający się 60 km od Berlina region Lubuskiego jest biała plamą na mapie. Pogranicze, miast być miejscem spotkania obu kultur, jest regionem „Abwanderungu”, z którego się pospiesznie emigruje po skończeniu edukacji. Niemieckie nadgraniczne miasta, takie jak Guben, Eisenhuettenstadt, Frankfurt nad Odrą, to miejsca gdzie burzy się opustoszałe bloki, a liczbach mieszczan spadła od upadku muru o 1/3. Ekonomiści nazwali ten proces mianem kurczenia miast, wywołanym ekonomiczną degrengoladą.
Na polskiej granicy urywa się schemat komunikacji zbiorowej rozwieszony na każdej stacji i w każdym brandenburskim i berlińskim pociągu, urywa się też precyzyjny system w którym pociągi regionalne kursują co 30 lub 60 minut. Do Polski dojedziemy jedynie samochodem osobowym- w woj. Lubuskim ogromnym problemem jest komunikacja zbiorowa. Kolej upadła do tego stopnia że po województwie jeździ się niemal bez wyjątku autobusami, a te są nijak powiązane z niemieckim systemem transportu zbiorowego.
Podejmowane już dekadę temu próby stworzenia konkurencji dla PKP nie powiodły się, choć władze od lat mówią o potrzebie ogłoszenia przetargu na obsługę linii kolejowych. Dziś po zdezelowanych torach z rzadka wleką się pociągi-widma wiozące nieraz po kilka osób, za które płaci samorząd. Do tego brak jest bezpośrednich połączeń transgranicznych, czy to autobusowych, czy kolejowych. Nie mając samochodu, granicę musimy pokonywać pieszo. Jeszcze przed wojną można to było zrobić tramwajem w Kostrzynie, Słubicach czy Gubinie, dziś nie kursują tymi trasami nawet autobusy miejskie.
Dystans pomiędzy przejściami granicznymi wynosi nierzadko 50 km, nie działają dawne mosty i promy w Kłopocie, Uradzie, Nowym Lubuszu. Bez samochodu podróż do Polski jest dla Niemca raczej karkołomnym zadaniem. Zresztą nie ma po co tutaj jeździć: kurorty nad lubuskimi jeziorami są nierozpropagowane, mają słabą infrastrukturę, choć tutejsze Pojezierze Lubuskie jest zabójczo piękne. Może chociaż cena wypoczynku w Polsce byłaby magnesem dla naszych zachodnich sąsiadów? Jednakże reklamy dla tutejszych kurortów po zachodniej stronie granicy nie robi nikt, toteż cudzoziemców jak na lekarstwo. Co by zresztą mieli tu robić? Może sport, ale wyciągi do wakeboardu są na jeziorach jedynie po niemieckiej stronie granicy.
Od wielu lat nie udaje się też ożywić jedynego w tym regionie portu lotniczego, największego kuriozum polskiego rynku lotniczego. Ten port lotniczy zamiast przyjmować samoloty tanich linii od ok. 5 lat dobijające się by z niego korzystać, przynosi kilkumilionowe straty rocznie dla zarządzających nim Państwowych Portów Lotniczych. Próby zmiany tej sytuacji napotykają na silną polityczną blokadę, z myślą także o tym porcie posłowie uchwalili nawet spec-ustawę mającą go wyrwać z rąk AMW!
Nie udało się też stworzyć Trójmiasta Lubuskiego, skupiającego 200 tys. mieszkańców konglomeratu nadodrzańskich miast Nowej Soli, Sulechowa i Zielonej Góry, wg propozycji z lat 70-tych mających zostać połączone na wzór Gdańska, Sopotu i Gdyni koleją SKM. W Zielonej Górze zachowały się nawet tory przedwojennej kolejki podmiejskiej przebiegającej przez ścisłe centrum miasta i wygodnie łączącej największe osiedla z resztą aglomeracji, a czas przejazdu koleją między miastami Trójmiasta mógłby wynieść kilkanaście minut. Niestety, miejskie tory zdemontowano. Zaś linia do Nowej Soli ma tory w stanie agonalnym, w większości nadające się do remontu. A to właśnie stworzenie w tym regionie choć jednego silnego ośrodka mogłoby zdjąć odium stagnacji z tego podupadającego dziś regionu i jest w zasadzie jedynym kierunkiem rozwoju dla południa województwa, pozwalającym ścigać się z większymi aglomeracjami o kapitał ludzki i finansowy.
Wydaje się że Lubuskie na swoje 5 minut musi poczekać do momentu gdy Niemcy otworzą dla Polaków rynek pracy. Wówczas może być wielki boom na przygraniczne miasta, jeśli tylko te będą umiały być konkurencyjne wobec już niewiele droższych w kosztach życia miast niemieckich. Żyć w Polsce, zarabiać po europejsku- ten sen chyba najprędzej ma szansę się spełnić tutaj. Kostrzyn, Witnica, Gorzów, Słubice czy Rzepin mogą stać się polskimi przedmieściami wielokulturowego Berlina, miastami satelickimi odległymi od Ostbahnhofu o godzinę podróży kursującym co 30 minut pociągiem podmiejskim. Jak na razie, Polacy pracujący w Berlinie wybierają jednak życie po niemieckiej stronie granicy.
(A. Fularz 2008, uaktualnienie 2010)

Po niemal czterech godzinach podróży z Wrocławia z prędkością nieco ponad 30 km/h po zapadających się w błocie i pokrzywionych torach „Odrzanki”, magistrali kolejowej którą się wywozi polski węgiel, ale już jej nie naprawia, docieramy do 120-tysięcznej Zielonej Góry.
W zachodniej Polsce, tak wydawałoby się korzystnie położonej przy granicy niemieckiej, świat się w dużej mierze zatrzymał dekadę temu. W Zielonej Górze upadły niemal wszystkie dawne tuzy gospodarcze: Zastal, Polon, Zefam, Polska Wełna, inne się nie rozwinęły. Miasto zostało z kilkoma niewielkimi firmami, jedną firma nowych technologii (ADB Global), i jako chyba jedyne w Polsce miasto tej wielkości jest pozbawione dużych zewnętrznych inwestorów- po 1990 roku nie wszedł nikt. Bezrobocie wynosi w podregionie gorzowskim 14,8 %, zaś w podregionie zielonogórskim 16,8 %, co sytuuje ten region w okolicach ściany wschodniej.

Ławeczki przed zielonogórskim BWA, tamtejszą galerią sztuki to dawne miejsce spotkań młodego pokolenia. Dziś zdziesiątkowanego- wyjechały prawie wszystkie starsze roczniki, wśród spotykającej się tam młodzieży dominują nastolatki Wg opinii spotykających tam się młodych ludzi Zielona Góra, centrum kulturalne i edukacyjne tego regionu, jest dziś miastem bez perspektyw w życiu społecznym czy zawodowym, miastem przepełnionym marazmem, nudą, a jego kultura jest zdominowana przez gust osób w wieku emerytalnym. Wg słów bębniarza Dżonnego, wieczorami w tym mieście jedyną atrakcją są fontanny i neonaziści.
Dla większości z blisko 20 tysięcy studentów Zielona Góra jest tylko krótkim przystankiem w drodze do innych miast czy krajów, tutaj się uczą na miejscowym uniwersytecie, ale konserwatywna aura podstarzałego miasta zdecydowanie im nie odpowiada. Wg słów jednego ze studentów, być może jest to miasto wygodne i atrakcyjne dla 40-latków, ale jest tragicznie nudne dla 20-latków. Inni studenci wręcz żartowali, że pod względem ciszy i spokoju Zielona Góra może rywalizować o turystów z lasami i górami, a hasłem promocyjnym miasta powinien być slogan „wycisz się w Zielonej Górze”. Brakuje życia studenckiego, klubów, miejsc spotkań, a hałasy na starówce przeszkadzają mieszkającym tam starszym osobom. Zielona Góra jest „zagłębiem kabaretowym” bez kabaretów, a kultowe kluby studenckie w których one się wykluwały, niedawno zamknięto, jak np. klub „Karton”. Fenomen lat 90-tych raczej się już wyczerpał.
Młodzi po studiach, jeśli mieszkają jeszcze w Zielonej Górze, to wolny czas poświęcają na sporty (takie jak skateboarding, snowboard, sztuki walki takie jak capoeira czy krav maga), także te ekstremalne, takie jak downhill, motocross, quady czy mountainboarding, powoli znajdujące fanów w tym górzystym mieście (w okolicznych wzgórzach są nawet trasy do downhillu). Bawią się w nielicznych już klubach, chociaż imprez w nich wciąż ubywa. Do tego władze wydały 4 lata temu wojnę nielegalnemu plakatowaniu skrzynek elektrycznych informacjami o imprezach muzycznych, skutecznie i trwale zubażając scenę muzyczną miasta, która po prostu zanikła. Często o jakości kultury decydują takie drobne kwestie- jak możliwość jej bezpłatnego i prostego propagowania.
Miasto masowo opuścili młodzi artyści i twórcy, tutejsza młoda bohema artystyczna generalnie wyniosła się do bardziej im przyjaznego Wrocławia albo wyjechała za granicę. Po wielkim międzynarodowym festiwalu muzycznym z lat 80-tych została wielka pustka i zarządzany na powiatowym poziomie dom kultury oferujący rozrywki dla pokoleń 40- 60-latków. Głównym wydarzeniem artystycznym miasta jest Winobranie, lokalna odmiana święta plonów adresowana raczej do starszego pokolenia, pamiątka po tradycjach winiarskich, dziś pomału reaktywowanych.
Miasto pracuje wraz z urbanistami nad przebudową centrum miasta, powoli otwiera się na Wartę, odtworzono przedwojenny Most Staromiejski, powstała obwodnica, wyremontowano bulwary, próbowano ożywić znajdującą się po drugiej stronie przecinającej ścisłe centrum rzeki dzielnice Zawarcie. Dość kontrowersyjnym pomysłem była idea zlikwidowania linii tramwajowej na głównym deptaku miasta, bowiem w miastach Zachodu tramwaje generalnie wracają go stref ruchu pieszego, oczywiście są to pojazdy innej generacji niż zdezelowane i brzydkie „helmuty” kursujące po Gorzowie.
Miasto wydaje się być zarządzane prężniej od stojącej od lat w miejscu Zielonej Góry. Mimo to od lat trwa cicha i wyniszczająca wojna między oboma największymi ośrodkami województwa- pochodzącego z Gorzowa premiera Marcinkiewicza w kuluarach oskarżano o blokowanie zielonogórskich inwestycji (takich jak np. lotnisko), a gorzowiacy odwdzięczają się podobnymi pomówieniami. Różne urzędy porozrzucano w obu miastach, w Gorzowie urzęduje wojewoda, w Zielonej Górze marszałek.
Mitem okazała się być współpraca z przygranicznymi Niemcami, która udała się jedynie w dziedzinie edukacji. Dobre przykłady to Uniwersytet Viadrina czy polsko- niemieckie gimnazja. Obie społeczności żyją dziś zupełnie osobno, nie wchodzą sobie w drogę ani też nie współpracują. Brakuje nawet przestrzeni do choćby dialogu. Brak jest regionalnych polsko-niemieckich mediów, a lokalne media po cichu wycofały się z transgranicznej współpracy. A jest o czym mówić- od lat podróż 150 km z Berlina do Zielonej Góry trwa nawet i 6 godzin, a podróżni zmuszeni są do wielokilometrowego marszu pomiędzy dworcami po obu stronach granicy, by przesiąść się na polskie autobusy.

Fot. Pociągi LKR- samorządowego operatora który, nie mogąc konkurować z PKP na liniach głównych regionu, musiał zakończyć działalność (cc wikimedia)
Uwe Rada, berliński publicysta któremu na sercu leży ten region, zauważa że dla przeciętnego Niemca ten rozpoczynający się 60 km od Berlina region Lubuskiego jest biała plamą na mapie. Pogranicze, miast być miejscem spotkania obu kultur, jest regionem „Abwanderungu”, z którego się pospiesznie emigruje po skończeniu edukacji. Niemieckie nadgraniczne miasta, takie jak Guben, Eisenhuettenstadt, Frankfurt nad Odrą, to miejsca gdzie burzy się opustoszałe bloki, a liczbach mieszczan spadła od upadku muru o 1/3. Ekonomiści nazwali ten proces mianem kurczenia miast, wywołanym ekonomiczną degrengoladą.
Na polskiej granicy urywa się schemat komunikacji zbiorowej rozwieszony na każdej stacji i w każdym brandenburskim i berlińskim pociągu, urywa się też precyzyjny system w którym pociągi regionalne kursują co 30 lub 60 minut. Do Polski dojedziemy jedynie samochodem osobowym- w woj. Lubuskim ogromnym problemem jest komunikacja zbiorowa. Kolej upadła do tego stopnia że po województwie jeździ się niemal bez wyjątku autobusami, a te są nijak powiązane z niemieckim systemem transportu zbiorowego.
Podejmowane już dekadę temu próby stworzenia konkurencji dla PKP nie powiodły się, choć władze od lat mówią o potrzebie ogłoszenia przetargu na obsługę linii kolejowych. Dziś po zdezelowanych torach z rzadka wleką się pociągi-widma wiozące nieraz po kilka osób, za które płaci samorząd. Do tego brak jest bezpośrednich połączeń transgranicznych, czy to autobusowych, czy kolejowych. Nie mając samochodu, granicę musimy pokonywać pieszo. Jeszcze przed wojną można to było zrobić tramwajem w Kostrzynie, Słubicach czy Gubinie, dziś nie kursują tymi trasami nawet autobusy miejskie.
Dystans pomiędzy przejściami granicznymi wynosi nierzadko 50 km, nie działają dawne mosty i promy w Kłopocie, Uradzie, Nowym Lubuszu. Bez samochodu podróż do Polski jest dla Niemca raczej karkołomnym zadaniem. Zresztą nie ma po co tutaj jeździć: kurorty nad lubuskimi jeziorami są nierozpropagowane, mają słabą infrastrukturę, choć tutejsze Pojezierze Lubuskie jest zabójczo piękne. Może chociaż cena wypoczynku w Polsce byłaby magnesem dla naszych zachodnich sąsiadów? Jednakże reklamy dla tutejszych kurortów po zachodniej stronie granicy nie robi nikt, toteż cudzoziemców jak na lekarstwo. Co by zresztą mieli tu robić? Może sport, ale wyciągi do wakeboardu są na jeziorach jedynie po niemieckiej stronie granicy.
Od wielu lat nie udaje się też ożywić jedynego w tym regionie portu lotniczego, największego kuriozum polskiego rynku lotniczego. Ten port lotniczy zamiast przyjmować samoloty tanich linii od ok. 5 lat dobijające się by z niego korzystać, przynosi kilkumilionowe straty rocznie dla zarządzających nim Państwowych Portów Lotniczych. Próby zmiany tej sytuacji napotykają na silną polityczną blokadę, z myślą także o tym porcie posłowie uchwalili nawet spec-ustawę mającą go wyrwać z rąk AMW!
Nie udało się też stworzyć Trójmiasta Lubuskiego, skupiającego 200 tys. mieszkańców konglomeratu nadodrzańskich miast Nowej Soli, Sulechowa i Zielonej Góry, wg propozycji z lat 70-tych mających zostać połączone na wzór Gdańska, Sopotu i Gdyni koleją SKM. W Zielonej Górze zachowały się nawet tory przedwojennej kolejki podmiejskiej przebiegającej przez ścisłe centrum miasta i wygodnie łączącej największe osiedla z resztą aglomeracji, a czas przejazdu koleją między miastami Trójmiasta mógłby wynieść kilkanaście minut. Niestety, miejskie tory zdemontowano. Zaś linia do Nowej Soli ma tory w stanie agonalnym, w większości nadające się do remontu. A to właśnie stworzenie w tym regionie choć jednego silnego ośrodka mogłoby zdjąć odium stagnacji z tego podupadającego dziś regionu i jest w zasadzie jedynym kierunkiem rozwoju dla południa województwa, pozwalającym ścigać się z większymi aglomeracjami o kapitał ludzki i finansowy.
Wydaje się że Lubuskie na swoje 5 minut musi poczekać do momentu gdy Niemcy otworzą dla Polaków rynek pracy. Wówczas może być wielki boom na przygraniczne miasta, jeśli tylko te będą umiały być konkurencyjne wobec już niewiele droższych w kosztach życia miast niemieckich. Żyć w Polsce, zarabiać po europejsku- ten sen chyba najprędzej ma szansę się spełnić tutaj. Kostrzyn, Witnica, Gorzów, Słubice czy Rzepin mogą stać się polskimi przedmieściami wielokulturowego Berlina, miastami satelickimi odległymi od Ostbahnhofu o godzinę podróży kursującym co 30 minut pociągiem podmiejskim. Jak na razie, Polacy pracujący w Berlinie wybierają jednak życie po niemieckiej stronie granicy.
(A. Fularz 2008, uaktualnienie 2010)
poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Ostatni rządowy regionalny port lotniczy to kuriozum
Problemem portu w Babimoście od wielu lat był nieuregulowany status własnościowy- taka była przynajmniej wymówka rozmaitych decydentów (choć identyczny status prawny miał port lotniczy w Krakowie). Prez lata lokalne władze oraz państwowy monopol infrastrukturalny „Polskie Porty Lotnicze” twierdziły że jedyną i główną blokadą jego rozwoju jest nie ekonomia, ile stanowisko Agencji Mienia Wojskowego, która od lat nie chciała przekazać, sprzedać, wynająć tego terenu komukolwiek. Uniemożliwiać to miało zamontowanie na terenie portu urządzenia ILS oraz rozbudowę terminalu pasażerskiego, po to by pomieścił on jednorazowo kilkaset osób- a tyle się mieści w typowym samolocie tanich linii.
Sama idea rozbudowy i tak już relatywnie dużego, choć tragicznie źle rozplanowanego budynku jest dość dziwna. Niedawno moim czytelnikom przypomniałem „port lotniczy” Lappeenranta, mający rocznie 4,5 tysiąca międzynarodowych pasażerów. Jego pawilon szczyci się bodajże tym że pochodzi sprzed 90 lat. Salon odlotów przypomina pokój gościnny większego mieszkania, w którym upchnięto trzy stanowiska odpraw, zaś sala odbioru bagażu nie ma karuzeli, lecz dziurę w ścianie i rolki, po których bagaże zjeżdżają do pomieszczenia ledwie nieco większego od zwykłego dużego pokoju.
Rynek lotniczy we Polsce jest już rozwinięty tak bardzo, że wystarczy złamać jakiś dziwny opór materii urzędniczej by pojawiły się takie połączenia. Ten ostatni nieskomercjalizowany regionalny port lotniczy Polski jest typowym urzędem, w którym „nie da się”. Obecnie- tanie linie nie mogą zawijać do tego portu, jego zarząd (dyrektor) twierdzi że nie jest w stanie obsłużyć samolotów tanich linii w ciągu 20 minut na ziemi. Ten brak możliwości ma swoje przyczyny właśnie w państwowym statusie portu, i tego że tak naprawdę ten port nie musi przyjmować samolotów. Czy się stoi, czy się leży- nie ma to wpływu na płace zarządu. Zaś większy ruch w porcie spowoduje więcej pracy dla jego pracowników.
Jego dyrektor jest obrażony ilekroć krytykuję go za to, że mając tak duży port nie jest w stanie przyjąć samolotu tanich linii. Owszem, takie samoloty- duże boeingi i airbusy lądują i startują z tego portu, ale często jest on jedynie wykorzystywany jako baza treningowo-szkoleniowa albo zapasowy port lotniczy dla poznańskiej „Ławicy”. Tymczasem, nawet mimo braku odpowiednio szerokiej drogi kołowania czy placu przed terminalem, można pasażerów wysadzić gdzieś dalej (port ma gigantyczne płyty postojowe), a pod terminal podwieźć autobusem. Tam- niemal wszystko podstawowe już jest!
W przypadku uruchomienia możliwości przyjmowania tanich linii możliwe że nie trzeba się specjalnie martwić o to czy do portu będą zawijać tanie linie: te już się zgłaszały, i raczej można być pewnym że przynajmniej do Londynu i Dublina loty będą miały wzięcie, a z zapełnieniem samolotów pasażerami czy to z Lubuskiego czy z zachodniej Wielkopolski nie powinno być problemu. Nawet z samego ruchu pasażerskiego i czarterów port już powinien pokryć swoje koszty. Port w Rzeszowie, mieście o porównywalnej wielkości doTrójmiasta Zielona Góra-Sulechów-Nowa Sól, obsługuje 57-krotnie większy ruch...
Ruch cargo także nie powinien stanowić problemu, wbrew temu co twierdzi raport PricewaterhouseCoopers. Istotnie, zapotrzebowanie na lotnicze cargo z lubuskiego i okolic jest znikome, ale przecież sąsiedni Berlin (ok. 150 km dystansu) i Brandenburgia generują gigantyczny ruch cargo- 37 tys. ton rocznie. Tutejszy port jest najbliższym tej 4,5- milionowej aglomeracji polskim portem lotniczym. Dobrze zarządzany port oferujący konkurencyjne opłaty lotnioskowe z pewnością mógłby przejąć choćby nawet i znikomą część tego ruchu, co już zapewni spore dochody. Do tego trzeba jednak kompetentnej kadry i wyposażenia.
Niestety, jak na razie marnotrawi się tylko cenny czas. Port przynosi straty, a wszyscy czekają. Uchwalono po ok. 4-5 latach biurokratycznych planów ustawę o przekazaniu portów powojskowych samorządom. Mimo to sprawa wydaje się więc odwlekać coraz bardziej.
Można rozbudować terminal pasażerski, dodając terminal tanich linii, taki jak np. ostatnia inwestycja w Łodzi (koszt: 4,8 mln PLN). Nie jest to jednak niezbędne- przykładowy port w Lappenrancie, kilkukrotnie mniejszy, obsługuje kilka relacji tanich linii, w tym Ryanaira. Wydaje się, że przy tej okazji władze powinny dokładnie przeanalizować zmianę lokalizacji dla nowego terminalu jeśli dojdzie do takiej inwestycji. Najrozsądniej byłoby stary terminal przekształcić w dworzec cargo lub zaplecze techniczne, a nowy budynek wybudować możliwie najbliżej linii kolejowej Zielona Góra-Poznań, w miejscu gdzie tory tej głównej linii przechodzą najbliżej portu lotniczego. Wówczas wystarczy budowa prostego przystanku na tej linii, by rozwiązać w przyszłości problemy z dotarciem do tego portu.
Wszak w Europie standardem jest połączenie kolejowe na lotniska, także w tych mniejszych miejscowościach, zwłaszcza gdy przy samym porcie prowadzi główna linia kolejowa. Takie rozwiązanie umożliwi w przyszłości szybszy rozwój tego portu . Po planowanej i częściowo realizowanej modernizacji linii kolejowej do Zielonej Góry, to kolej będzie najszybszym sposobem na dotarcie z miasta do tego portu, i warto by już teraz się do tego przygotować.
Lata lecą, wkrótce minie 6 lat rozmów o przystosowaniu tego portu do przyjmowania samolotów tanich linii oraz 3 lata od podpisania umowy z rządowym monopolem "PPL" o tworzeniu tutaj portu cargo dla zachodniej części Polski i wschodniej części RFN. Nie wiadomo jaki jest los spółki samorządowej mającej zarządzać tym portem- dziś upaństwowionym urzędem.
Wielka szkoda, że lubuskie władze zdają się nie rozumieć, że czas to pieniądz, na sprawę lotniska patrzą zaś nie rozumiejąc, że jest to biznes, i on po prostu ucieka. Uciekają także stracone szanse, turyści, biznesmeni. Ta sytuacja nie zmienia się od dobrych 6 lat, podczas których port lotniczy w Rzeszowie zwiększył liczbę obsługiwanych pasażerów z 69 tysięcy do 383 184. Zaś ten port został na dawnym poziomie.
Ile jeszcze będziemy czekać na to, by ten port normalnie zafunkcjonował zamiast być największym kuriozum polskiego rynku lotniczego? Marginalna liczba pasażerów (6,7 tys. rocznie), kategoryzująca go w dziedzinie ekonomicznych dziwadeł, mimo blisko 3 mln mieszkańców w caption area? Niemal nikt go nie wykorzystuje- port obsługuje jedynie linię biznesową Jet Air, w której niewielkich samolotach większość miejsc wykupuje Urząd Marszałkowski dla miejscowych urzędników. Dotowanie tego połączenia odbywa się na dziwnych zasadach- ich efektem nie są niższe ceny biletów, jak w typowym modelu dotowania połączeń, ale miejsca zarezerwowane dla urzędników. Jedno z nich otrzymał mój przyjaciel, który owym samolotem leciał... sam. Zaś zwykły bilet kosztuje ok. 500 PLN.
Być może połączenie do Warszawy może być już powoli zbytecznie, po planowanym skróceniu czasu dojazdu koleją do Warszawy. Port ma przyszłość w lotach czarterowych, lotach tanich linii, lotach do innych miast Polski- np. Gdańska (dziś tylko jedno połączenie tygodniowo, i tylko w jedną stronę, z Gdańska do Zielonej Góry) czy Krakowa.
Linia kolejowa do portu, która powinna być uruchomiona jako airport link (np. do Gorzowa Wlkp.), zamiast zarastać krzakami. Zarządzający portem, którzy twierdzą że się nie da, choć tanie linie są skutecznie obsługiwane przez porty kilkukrotnie mniejsze? W mojej opinii jest to wina upaństwowienia tego portu. Od lat cicho i spokojnie sobie egzystującego na uboczu. Rząd PO-PSL trzyma wiele takich "skarbów", przypominając w swojej postawie psa-ogrodnika. Kupcy chętni do nabycie portu pojawiali się co najmniej trzykrotnie. Nikt nie chciał go sprzedać.
Poniżej: Port lotniczy Lappeenranta obsługuje tanie linie, w tym Ryanaira
zdjęcie ze strony zarządcy Finavia
cc wikimedia
Sama idea rozbudowy i tak już relatywnie dużego, choć tragicznie źle rozplanowanego budynku jest dość dziwna. Niedawno moim czytelnikom przypomniałem „port lotniczy” Lappeenranta, mający rocznie 4,5 tysiąca międzynarodowych pasażerów. Jego pawilon szczyci się bodajże tym że pochodzi sprzed 90 lat. Salon odlotów przypomina pokój gościnny większego mieszkania, w którym upchnięto trzy stanowiska odpraw, zaś sala odbioru bagażu nie ma karuzeli, lecz dziurę w ścianie i rolki, po których bagaże zjeżdżają do pomieszczenia ledwie nieco większego od zwykłego dużego pokoju.
Rynek lotniczy we Polsce jest już rozwinięty tak bardzo, że wystarczy złamać jakiś dziwny opór materii urzędniczej by pojawiły się takie połączenia. Ten ostatni nieskomercjalizowany regionalny port lotniczy Polski jest typowym urzędem, w którym „nie da się”. Obecnie- tanie linie nie mogą zawijać do tego portu, jego zarząd (dyrektor) twierdzi że nie jest w stanie obsłużyć samolotów tanich linii w ciągu 20 minut na ziemi. Ten brak możliwości ma swoje przyczyny właśnie w państwowym statusie portu, i tego że tak naprawdę ten port nie musi przyjmować samolotów. Czy się stoi, czy się leży- nie ma to wpływu na płace zarządu. Zaś większy ruch w porcie spowoduje więcej pracy dla jego pracowników.
Jego dyrektor jest obrażony ilekroć krytykuję go za to, że mając tak duży port nie jest w stanie przyjąć samolotu tanich linii. Owszem, takie samoloty- duże boeingi i airbusy lądują i startują z tego portu, ale często jest on jedynie wykorzystywany jako baza treningowo-szkoleniowa albo zapasowy port lotniczy dla poznańskiej „Ławicy”. Tymczasem, nawet mimo braku odpowiednio szerokiej drogi kołowania czy placu przed terminalem, można pasażerów wysadzić gdzieś dalej (port ma gigantyczne płyty postojowe), a pod terminal podwieźć autobusem. Tam- niemal wszystko podstawowe już jest!
W przypadku uruchomienia możliwości przyjmowania tanich linii możliwe że nie trzeba się specjalnie martwić o to czy do portu będą zawijać tanie linie: te już się zgłaszały, i raczej można być pewnym że przynajmniej do Londynu i Dublina loty będą miały wzięcie, a z zapełnieniem samolotów pasażerami czy to z Lubuskiego czy z zachodniej Wielkopolski nie powinno być problemu. Nawet z samego ruchu pasażerskiego i czarterów port już powinien pokryć swoje koszty. Port w Rzeszowie, mieście o porównywalnej wielkości doTrójmiasta Zielona Góra-Sulechów-Nowa Sól, obsługuje 57-krotnie większy ruch...
Ruch cargo także nie powinien stanowić problemu, wbrew temu co twierdzi raport PricewaterhouseCoopers. Istotnie, zapotrzebowanie na lotnicze cargo z lubuskiego i okolic jest znikome, ale przecież sąsiedni Berlin (ok. 150 km dystansu) i Brandenburgia generują gigantyczny ruch cargo- 37 tys. ton rocznie. Tutejszy port jest najbliższym tej 4,5- milionowej aglomeracji polskim portem lotniczym. Dobrze zarządzany port oferujący konkurencyjne opłaty lotnioskowe z pewnością mógłby przejąć choćby nawet i znikomą część tego ruchu, co już zapewni spore dochody. Do tego trzeba jednak kompetentnej kadry i wyposażenia.
Niestety, jak na razie marnotrawi się tylko cenny czas. Port przynosi straty, a wszyscy czekają. Uchwalono po ok. 4-5 latach biurokratycznych planów ustawę o przekazaniu portów powojskowych samorządom. Mimo to sprawa wydaje się więc odwlekać coraz bardziej.
Można rozbudować terminal pasażerski, dodając terminal tanich linii, taki jak np. ostatnia inwestycja w Łodzi (koszt: 4,8 mln PLN). Nie jest to jednak niezbędne- przykładowy port w Lappenrancie, kilkukrotnie mniejszy, obsługuje kilka relacji tanich linii, w tym Ryanaira. Wydaje się, że przy tej okazji władze powinny dokładnie przeanalizować zmianę lokalizacji dla nowego terminalu jeśli dojdzie do takiej inwestycji. Najrozsądniej byłoby stary terminal przekształcić w dworzec cargo lub zaplecze techniczne, a nowy budynek wybudować możliwie najbliżej linii kolejowej Zielona Góra-Poznań, w miejscu gdzie tory tej głównej linii przechodzą najbliżej portu lotniczego. Wówczas wystarczy budowa prostego przystanku na tej linii, by rozwiązać w przyszłości problemy z dotarciem do tego portu.
Wszak w Europie standardem jest połączenie kolejowe na lotniska, także w tych mniejszych miejscowościach, zwłaszcza gdy przy samym porcie prowadzi główna linia kolejowa. Takie rozwiązanie umożliwi w przyszłości szybszy rozwój tego portu . Po planowanej i częściowo realizowanej modernizacji linii kolejowej do Zielonej Góry, to kolej będzie najszybszym sposobem na dotarcie z miasta do tego portu, i warto by już teraz się do tego przygotować.
Lata lecą, wkrótce minie 6 lat rozmów o przystosowaniu tego portu do przyjmowania samolotów tanich linii oraz 3 lata od podpisania umowy z rządowym monopolem "PPL" o tworzeniu tutaj portu cargo dla zachodniej części Polski i wschodniej części RFN. Nie wiadomo jaki jest los spółki samorządowej mającej zarządzać tym portem- dziś upaństwowionym urzędem.
Wielka szkoda, że lubuskie władze zdają się nie rozumieć, że czas to pieniądz, na sprawę lotniska patrzą zaś nie rozumiejąc, że jest to biznes, i on po prostu ucieka. Uciekają także stracone szanse, turyści, biznesmeni. Ta sytuacja nie zmienia się od dobrych 6 lat, podczas których port lotniczy w Rzeszowie zwiększył liczbę obsługiwanych pasażerów z 69 tysięcy do 383 184. Zaś ten port został na dawnym poziomie.
Ile jeszcze będziemy czekać na to, by ten port normalnie zafunkcjonował zamiast być największym kuriozum polskiego rynku lotniczego? Marginalna liczba pasażerów (6,7 tys. rocznie), kategoryzująca go w dziedzinie ekonomicznych dziwadeł, mimo blisko 3 mln mieszkańców w caption area? Niemal nikt go nie wykorzystuje- port obsługuje jedynie linię biznesową Jet Air, w której niewielkich samolotach większość miejsc wykupuje Urząd Marszałkowski dla miejscowych urzędników. Dotowanie tego połączenia odbywa się na dziwnych zasadach- ich efektem nie są niższe ceny biletów, jak w typowym modelu dotowania połączeń, ale miejsca zarezerwowane dla urzędników. Jedno z nich otrzymał mój przyjaciel, który owym samolotem leciał... sam. Zaś zwykły bilet kosztuje ok. 500 PLN.
Być może połączenie do Warszawy może być już powoli zbytecznie, po planowanym skróceniu czasu dojazdu koleją do Warszawy. Port ma przyszłość w lotach czarterowych, lotach tanich linii, lotach do innych miast Polski- np. Gdańska (dziś tylko jedno połączenie tygodniowo, i tylko w jedną stronę, z Gdańska do Zielonej Góry) czy Krakowa.
Linia kolejowa do portu, która powinna być uruchomiona jako airport link (np. do Gorzowa Wlkp.), zamiast zarastać krzakami. Zarządzający portem, którzy twierdzą że się nie da, choć tanie linie są skutecznie obsługiwane przez porty kilkukrotnie mniejsze? W mojej opinii jest to wina upaństwowienia tego portu. Od lat cicho i spokojnie sobie egzystującego na uboczu. Rząd PO-PSL trzyma wiele takich "skarbów", przypominając w swojej postawie psa-ogrodnika. Kupcy chętni do nabycie portu pojawiali się co najmniej trzykrotnie. Nikt nie chciał go sprzedać.
Poniżej: Port lotniczy Lappeenranta obsługuje tanie linie, w tym Ryanaira
zdjęcie ze strony zarządcy Finavia
sobota, 21 sierpnia 2010
Urealnijmy liczby mieszkańców miast i kraju
Wybrałem się dziś na dworzec PKS w Zielonej Górze, dokładnie 45 minut temu, z zamiarem podróży na południe, na czeski festiwal Hip-Hop Kemp. Autobus pospieszny do Kudowy Zdroju. Zapakowałem plecak i pytam się kierowcy, o której będziemy. A on że przed 15-tą? Co? 7,5 godziny? Przecież to 226 kilometrów. A kierowca stwierdził że wg ich obliczeń autobus pokonuje 260 km, zaś inni pasażerowie ostrzegali że autobus zupełnie niepotrzebnie jedzie trasą dłuższą. Cena też była bardzo wygórowana jak na taki dystans (ok. 60 PLN). W krajach Europy Zachodniej tego typu trasa autobusem pospiesznym zajęłaby od 3 do 4 godzin. Wściekły, zrezygnowałem, nie zamierzałem tracić całego dnia. Przed odjazdem czasu przejazdu sprawdzić nie mogłem- informacja na temat oferty przewozowej jest w Polsce nader skąpa.
Kolej pasażerska upadła w całych regionach, zaś autobusowa komunikacja dalekobieżna jest w Polsce monopolem. Nie można sobie tak po prostu świadczyć usług przewozowych z A do B. Dworce autobusowe są w rękach przewoźników kontrolujących lokalne monopole. Na rynku nie pojawiają się lepsi przewoźnicy, bo możliwości rozwoju są bardzo ograniczone. Zezwolenia na obsługę poszczególnych tras rozdaje władza, ona też wyraża, lub nie, zgodę na rozszerzenie oferty. Podczas gdy na rynku wystarczyłyby regulacje na temat godzin odjazdu, by uniknąć wojen podjazdowych między przewoźnikami. Na bocznych trasach zaś, gdzie rynek jest za płytki dla dwóch przewoźników- konkurencja o rynek w formie przetargów na obsługę linii.
Problemy branży komunikacji drogowej nie są jednak wyjątkiem. Za rządów PO-PSL eksplodowały straty upaństwowionych sektorów. Setki milionów strat rocznie przynoszą państwowe linie lotnicze LOT (mające ok. 7-miokrotny przerost zatrudnienia względem najsilniejszej linii na polskim rynku), państwowe koleje towarowe PKP Cargo mają 670 mln straty (blisko trzykrotny wzrost od 2008 roku) i koszmarny przerost zatrudnienia, rządowy ex-monopolista PKP Intercity ma ok. 77 mln strat za 2009 rok i 110 mln PLN straty za połowę tego roku, a plany na ich powstrzymanie pachną strasznym skandalem z udziałem prezesa czołowej firmy konsultingowej poświadczającego nieprawdę celem wprowadzenia regulacji przywracających monopol. Inna spółka, PR, odnotowała stratę blisko 300 mln PLN na rynku na którym konkurencja odnosi zysk.
Wiele tych problemów ma proste rozwiązania. Byle zdolniejszy student branżowych nauk ekonomicznych po dobrej zachodniej uczelni rozwiązałby problemy tego sektora, przecież podręcznikowe. Tymczasem w Polsce nauk ekonomicznych niemal nie ma. Specjalistycznych książek ekonomicznych ze świecą szukać na półkach. Publikacje które są w bibliotece uczelni 60-tysięcznego miasta Europy Zachodniej, i to zaraz za jej granicą, nie występują bodaj w żadnej polskiej bibliotece! A już na pewno nie znajdziemy ich w najlepszych bibliotekach polskich czołowych uczelni. By przeprowadzić sensowną kwerendę literatury, muszę pokonać fizycznie tą magiczną granicę na Odrze- pierwsza rozsądna biblioteka jest od niej odległa o jakieś 400 metrów.
Polska jest krajem nader ubogim w kapitał ludzki. Skali tych różnic od środka można nie dostrzec. Osoba przybyła z zewnątrz natrafia jednak na kraj w całości wypełniony mediami o charakterze tabloidów. Kultura wypowiedzi jest bardzo niska- dla przykładu premier kraju, mówiąc o obciążeniach związanych z podwyżką podatku VAT, mówił: „Skutek podwyżki VAT z punktu widzenia portfela przeciętnej polskiej rodziny to będzie obciążenie nieprzekraczające kilkunastu groszy dziennie” (za forsal.pl). Podstawowa wiedza z matematyki oraz dane o średniej płacy pozwalają stwierdzić iż premier pomylił się, wielkość ta będzie kilkunastokrotnie wyższa. Absolwenci uniwersytetów nie znają absolutnych podstaw matematyki. Po kierunkach technicznych nie są w stanie przeliczyć sumy z jednej waluty na inną, ani sumy podanej w milionach przeliczyć na sumę podaną w tysiącach.
Polityka zaś dostosowała się do poziomu wykształcenia wyborców jak też i struktury mediów, głównie prasy niskiego i średniego rynku czytelniczego, przy niemal całkowitym braku prasy kierowanej do wyższego rynku. Co sprytniejsi politycy korzystają z pomocy specjalistycznych firm zajmujących się tworzeniem wizerunku i przekazu na użytek mediów tabloidowych.
Niestety, nic się nie da zrobić krótkookresowo. Poprawa jakości kapitału ludzkiego (choć coponiektórzy twierdzą iż jest on na wysokim poziomie) jest procesem długiego trwania. I nie pomogą dwie uczelnie wznoszące się wyżej w światowych rankingach, skoro jakość większości jest poniżej poziomu krytyki. W Polsce brak jest specjalistów wąskich dziedzin, a we współczesnych gospodarkach diabeł tkwi w szczegółach. Brak jest nawet specjalistycznych instytucji naukowych. W związku z tym trudno liczyc na poprawę jakości życia.
Sądzę że proces migracji młodych pokoleń z Polski będzie się kontynuował. Piszę te słowa z Zielonej Góry, gdzie doszło dość masowo do tego przykrego procesu. Jeżeli za miernik obecności osób z młodego pokolenia weźmiemy ilość imprez kulturalnych organizowanych dla tej grupy i zbadamy liczbę klubów lub zapowiedzi imprez kulturalnych, to skala masowej emigracji może dotyczyć ok. 60 % młodej populacji uczestniczącej w życiu kulturalnym.
Bliższych badań tego procesu nigdy nie prowadzono, tudzież nie ujawniano jego wyników. Po stronie niemieckiej, mimo ogromnych inwestycji w infrastrukturę nauki czy transportu ubytek ludności w miastach przy polskiej granicy wyniósł ok. 35 % od roku 1990. Z racji niższej podstawy demograficznej będzie się jeszcze pogłębiał. Guben zmniejszył się z 30,7 do 19,2 tys. mieszkańców, Frankfurt nad Odrą z ok. 88 tys. do 60,6 tys., Eisenhuettenstadt z 50,2 do 31,7 tys. Po polskiej za miasta silnie kurczące się uznaje się Wałbrzych, Grudziądz, choć brak jest dostępnych badań, zaś dane demograficzne są niewiarygodne. Mimo moich apeli i obietnic władz, rząd nic nie zrobił z martwym obowiązkiem meldunkowym, podczas gdy wiele krajów operuje jedynie rejestrem wyborców.
Proces kurczenia miast wywołuje rozliczne dalsze problemy. Zmniejszają się korzyści skali i zakresu, wzrastają jednostkowe koszty świadczenia wielu usług, a pozostałą część ludności odczuwa pogorszenie jakości życia. O migracji w Polsce można jedynie wysnuwać spekulacje- nikt bowiem nie odważył się na zerwanie zasłony milczenia i urealnienie liczb mieszkańców i kraju. Jest to tylko mały smaczek "jakości" nauki i jakości kapitału ludzkiego w Polsce. Spisy ludności przeprowadzano bowiem już od 3340 p.n.e., czytamy o nich nawet w Biblii. Historycznie nie miały one charakteru biurokratyczno- urzędniczego zakłamania opartego o nieaktualne meldunki, jakiego od lat dokonuje GUS, instytucja fatalna po prostu, nie podająca np. podstawowych danych ekonomicznych regionów (na szczęście jest Eurostat).

Fot. Spis powszechny w Holandii w 1925 roku, prowadzący cenzus spisuje rodzinę w wozie. cc wikimedia
Sądzę że poznanie prawdy o demografii w Polsce dla wielu miast będzie szokiem, ale koniecznym, by podjąć procesy naprawcze.
Kolej pasażerska upadła w całych regionach, zaś autobusowa komunikacja dalekobieżna jest w Polsce monopolem. Nie można sobie tak po prostu świadczyć usług przewozowych z A do B. Dworce autobusowe są w rękach przewoźników kontrolujących lokalne monopole. Na rynku nie pojawiają się lepsi przewoźnicy, bo możliwości rozwoju są bardzo ograniczone. Zezwolenia na obsługę poszczególnych tras rozdaje władza, ona też wyraża, lub nie, zgodę na rozszerzenie oferty. Podczas gdy na rynku wystarczyłyby regulacje na temat godzin odjazdu, by uniknąć wojen podjazdowych między przewoźnikami. Na bocznych trasach zaś, gdzie rynek jest za płytki dla dwóch przewoźników- konkurencja o rynek w formie przetargów na obsługę linii.
Problemy branży komunikacji drogowej nie są jednak wyjątkiem. Za rządów PO-PSL eksplodowały straty upaństwowionych sektorów. Setki milionów strat rocznie przynoszą państwowe linie lotnicze LOT (mające ok. 7-miokrotny przerost zatrudnienia względem najsilniejszej linii na polskim rynku), państwowe koleje towarowe PKP Cargo mają 670 mln straty (blisko trzykrotny wzrost od 2008 roku) i koszmarny przerost zatrudnienia, rządowy ex-monopolista PKP Intercity ma ok. 77 mln strat za 2009 rok i 110 mln PLN straty za połowę tego roku, a plany na ich powstrzymanie pachną strasznym skandalem z udziałem prezesa czołowej firmy konsultingowej poświadczającego nieprawdę celem wprowadzenia regulacji przywracających monopol. Inna spółka, PR, odnotowała stratę blisko 300 mln PLN na rynku na którym konkurencja odnosi zysk.
Wiele tych problemów ma proste rozwiązania. Byle zdolniejszy student branżowych nauk ekonomicznych po dobrej zachodniej uczelni rozwiązałby problemy tego sektora, przecież podręcznikowe. Tymczasem w Polsce nauk ekonomicznych niemal nie ma. Specjalistycznych książek ekonomicznych ze świecą szukać na półkach. Publikacje które są w bibliotece uczelni 60-tysięcznego miasta Europy Zachodniej, i to zaraz za jej granicą, nie występują bodaj w żadnej polskiej bibliotece! A już na pewno nie znajdziemy ich w najlepszych bibliotekach polskich czołowych uczelni. By przeprowadzić sensowną kwerendę literatury, muszę pokonać fizycznie tą magiczną granicę na Odrze- pierwsza rozsądna biblioteka jest od niej odległa o jakieś 400 metrów.
Polska jest krajem nader ubogim w kapitał ludzki. Skali tych różnic od środka można nie dostrzec. Osoba przybyła z zewnątrz natrafia jednak na kraj w całości wypełniony mediami o charakterze tabloidów. Kultura wypowiedzi jest bardzo niska- dla przykładu premier kraju, mówiąc o obciążeniach związanych z podwyżką podatku VAT, mówił: „Skutek podwyżki VAT z punktu widzenia portfela przeciętnej polskiej rodziny to będzie obciążenie nieprzekraczające kilkunastu groszy dziennie” (za forsal.pl). Podstawowa wiedza z matematyki oraz dane o średniej płacy pozwalają stwierdzić iż premier pomylił się, wielkość ta będzie kilkunastokrotnie wyższa. Absolwenci uniwersytetów nie znają absolutnych podstaw matematyki. Po kierunkach technicznych nie są w stanie przeliczyć sumy z jednej waluty na inną, ani sumy podanej w milionach przeliczyć na sumę podaną w tysiącach.
Polityka zaś dostosowała się do poziomu wykształcenia wyborców jak też i struktury mediów, głównie prasy niskiego i średniego rynku czytelniczego, przy niemal całkowitym braku prasy kierowanej do wyższego rynku. Co sprytniejsi politycy korzystają z pomocy specjalistycznych firm zajmujących się tworzeniem wizerunku i przekazu na użytek mediów tabloidowych.
Niestety, nic się nie da zrobić krótkookresowo. Poprawa jakości kapitału ludzkiego (choć coponiektórzy twierdzą iż jest on na wysokim poziomie) jest procesem długiego trwania. I nie pomogą dwie uczelnie wznoszące się wyżej w światowych rankingach, skoro jakość większości jest poniżej poziomu krytyki. W Polsce brak jest specjalistów wąskich dziedzin, a we współczesnych gospodarkach diabeł tkwi w szczegółach. Brak jest nawet specjalistycznych instytucji naukowych. W związku z tym trudno liczyc na poprawę jakości życia.
Sądzę że proces migracji młodych pokoleń z Polski będzie się kontynuował. Piszę te słowa z Zielonej Góry, gdzie doszło dość masowo do tego przykrego procesu. Jeżeli za miernik obecności osób z młodego pokolenia weźmiemy ilość imprez kulturalnych organizowanych dla tej grupy i zbadamy liczbę klubów lub zapowiedzi imprez kulturalnych, to skala masowej emigracji może dotyczyć ok. 60 % młodej populacji uczestniczącej w życiu kulturalnym.
Bliższych badań tego procesu nigdy nie prowadzono, tudzież nie ujawniano jego wyników. Po stronie niemieckiej, mimo ogromnych inwestycji w infrastrukturę nauki czy transportu ubytek ludności w miastach przy polskiej granicy wyniósł ok. 35 % od roku 1990. Z racji niższej podstawy demograficznej będzie się jeszcze pogłębiał. Guben zmniejszył się z 30,7 do 19,2 tys. mieszkańców, Frankfurt nad Odrą z ok. 88 tys. do 60,6 tys., Eisenhuettenstadt z 50,2 do 31,7 tys. Po polskiej za miasta silnie kurczące się uznaje się Wałbrzych, Grudziądz, choć brak jest dostępnych badań, zaś dane demograficzne są niewiarygodne. Mimo moich apeli i obietnic władz, rząd nic nie zrobił z martwym obowiązkiem meldunkowym, podczas gdy wiele krajów operuje jedynie rejestrem wyborców.
Proces kurczenia miast wywołuje rozliczne dalsze problemy. Zmniejszają się korzyści skali i zakresu, wzrastają jednostkowe koszty świadczenia wielu usług, a pozostałą część ludności odczuwa pogorszenie jakości życia. O migracji w Polsce można jedynie wysnuwać spekulacje- nikt bowiem nie odważył się na zerwanie zasłony milczenia i urealnienie liczb mieszkańców i kraju. Jest to tylko mały smaczek "jakości" nauki i jakości kapitału ludzkiego w Polsce. Spisy ludności przeprowadzano bowiem już od 3340 p.n.e., czytamy o nich nawet w Biblii. Historycznie nie miały one charakteru biurokratyczno- urzędniczego zakłamania opartego o nieaktualne meldunki, jakiego od lat dokonuje GUS, instytucja fatalna po prostu, nie podająca np. podstawowych danych ekonomicznych regionów (na szczęście jest Eurostat).

Fot. Spis powszechny w Holandii w 1925 roku, prowadzący cenzus spisuje rodzinę w wozie. cc wikimedia
Sądzę że poznanie prawdy o demografii w Polsce dla wielu miast będzie szokiem, ale koniecznym, by podjąć procesy naprawcze.
piątek, 20 sierpnia 2010
W sprawie portu lotniczego- mój list do władz województwa
Państwu coś się z tym portem pomyliło. Mają Państwo port w Babimoście kilkakrotnie większy od tego który ostatnio odwiedziłem. To port w którym na raz można obsłużyć kilka boeingów. Jakieś kilka Ryanairów jednocześnie.
Ostatnio byłem w Finlandii. Po powrocie stwierdziłem że moje mieszkanie jest takie samo albo i większe jak port na którym wysiadłem (a miał 3 stanowiska odpraw! W tym 2 dla Ryanaira). Obsługiwał 5 czy 6 relacji tanich linii. Miasto- 60 tysięcy. Większa połowa portu to w dodatku była kawiarnia- w portach Finladii pasażerowie czekają po odprawie na lot w kawiarni.
Załączam fragment opisu tego portu:
Pozdrawiam,
Ostatnio byłem w Finlandii. Po powrocie stwierdziłem że moje mieszkanie jest takie samo albo i większe jak port na którym wysiadłem (a miał 3 stanowiska odpraw! W tym 2 dla Ryanaira). Obsługiwał 5 czy 6 relacji tanich linii. Miasto- 60 tysięcy. Większa połowa portu to w dodatku była kawiarnia- w portach Finladii pasażerowie czekają po odprawie na lot w kawiarni.
Załączam fragment opisu tego portu:
"Bilety, w cenie średniej jak na ów rynek (ok. 600-800 PLN za dystans jak z Warszawy do Aten), kupiłem na dzień czy dwa przed wylotem. Udało mi się też zmienić błędnie zrobioną rezerwację bez żadnych opłat dodatkowych. Linia obsługiwała lot do interesującego mnie miasta 16-tysięcznego (sic!) w Skandynawii. Obsługuje kuriozalne porty w których za terminal robi kiosk lub budka, z wepchniętą za szybę reklamą Ryanaira.
Także i ten tani przewoźnik lata do tak wstrząsających kiosków na przedmieściach jak „port lotniczy” Lappeenranta, mający rocznie 4,5 tysiąca międzynarodowych pasażerów. Jego malutka budka szczyci się bodajże tym że pochodzi sprzed 90 lat. Salon odlotów przypomina pokój gościnny większego mieszkania, w którym upchnięto trzy stanowiska odpraw, zaś sala odbioru bagażu nie ma karuzeli, lecz dziurę w ścianie i rolki, po których bagaże zjeżdżają do pomieszczenia ledwie nieco większego od zwykłego dużego pokoju.
Gdyby polskie władze tak jak Skandynawowie podchodzili do kwestii portów lotniczych, możnaby uruchomić co najmniej 20-30 nowych portów w skali kraju. Wszędzie tam są pasy startowe jak też i rozmaite budynki zwykle większych rozmiarów niż ten odwiedzony przeze mnie port, jeden z wielu podobnych lotnisk- kiosków świata."
Pozdrawiam,
czwartek, 19 sierpnia 2010
Demokracja po polsku- cenzura nawet u obrońców wolności wypowiedzi
Miałem przyjemność być na imprezie z polskimi dziennikarzami, tymi z tytułów które szczycą się obroną wartości demokratycznych, i takoweż hasła wypisują na swoich sztandarach. „Ależ demokracja to rządy głupków” zawył około 2 nad ranem jeden z tego niby liberalnego i postępowego grona. A ja odniosłem wrażenie ze jako obrońca demokracji jestem w owym warszawskim towarzystwie dość odosobniony.
W Polsce nie wiem czy kiedykolwiek istniała demokracja. Jeśli popatrzymy wstecz, około roku 1993 czy 1992, okazuje się że w zasadzie „obrońcą demokracji” była Gazeta Wyborcza, która jak się bardzo wielu przekonało, bynajmniej nie jest ani nie była otwarta na wiele środowisk- czy to liberałów gospodarczych, czy to obyczajowych (naonczas temat homoseksualizmu był nie do pomyślenia) czy też wreszcie różnych odmian konserwatystów. Gazeta ta powstała zresztą dzięki przydziału papieru przez władze komunistyczne, była taką ”opozycją koncesjonowaną”.
Około 1998 roku mój znajomy naukowiec próbował opublikować swój tekst pt. „Pożegnanie z PKP”, statystykami dowodzący tezy że koleje polskie są na poziomie krajów trzeciego świata. Odmówiły mu rozmaite tytuły w rodzaju „Polityki”, wg niego także dlatego że były uwikłane w status-quo, że popierały i miały interes w utrzymywaniu stanu istniejącego. 10 lat później wróciłem i ja do owych tygodników z podobnymi zarzutami, i znów nic. Niezmiennie propagowały one reformy kolei ewidentnie godzące w interes konsumenta.
Media publiczne od lat są niezmiennie polityczną propagandą. Nie znajdziemy w niej nawet polskiej kultury czy muzyki szerokich mas społeczeństwa, być może dlatego że jest ona krytyczna wobec władzy czy polityków. Nie znajdziemy w niej stylu życia i poglądów typowych dla mas moich znajomych, nie znajdziemy choćby śladu wzmianki o gustach muzycznych współczesnej młodej inteligencji, poza oczywiście tą inteligencją która jest koncesjonowana przez różnej maści polityków.
Chcemy mówić o demokracji, a nie stać nas na wolność słowa. Sam prowadzę pewną skromną działalność wydawniczą, i znam te mieszane uczucia gdy mam opublikować tekst z którym się nie zgadzam. Ale mnie samego kilka razy opublikowali wydawcy nie zgadzający się z moimi poglądami tak mocno, że zaznaczyli to w specjalnym edytorialu. Ostatnio miałem do czynienia z ciekawą sprawą. Znany filozof wystąpił z jednej z organizacji po fakcie odmowy publikacji jego opinii. Oto co wówczas napisałem:
Pozwoliliśmy by opanowała tą organizację grupa ludzi tworząca pewien ideowy monolit, w którym nie ma miejsca na inne poglądy. A my to sankcjonujemy, bo w tej organizacji jesteśmy. Niektórzy natomiast, może mniej doświadczeni niż my, a może jednak mający większe doświadczenie, niespecjalnie godzą się na cenzurę. Mówią do widzenia.
Y., znany filozof, zrezygnował z dniem 30 grudnia 2008 z członkowstwa. Dowiedziałem się o tym wczoraj, i zaintrygowany faktem przeszukałem moją skrzynkę. Y. narzekał na to że cenzuruje go osoba wydająca portal. Że inni kneblują mu usta. Próbowali go uciszyć rzekomym interesem zbiorowym, interesem organizacji, jakoby ten stał ponad prawem jednostki do zajęcia jej własnego stanowiska, do krytykowania innych. Z liberalnego punktu widzenia jest to sprzeczne z prawami podstawowymi jednostki. Ponadto takie zachowanie zupełnie nie licuje z wartościami jakie ja sam nauczyłem się wyznawać.
Jest to chyba kompletną ironią, że takie skandale zdarzają się w tej partii. To pokazuje wg mnie jak silne jest dziecko totalitaryzmu, jak wielkie są obawy przed czyimiś słowami. Ja niespecjalnie się zgadzałem szczególnie z poglądami gospodarczymi Y. wyrażonymi w tym tekście, ale cenzurowanie go uważam po prostu za zbrodnię dla idei demokracji. Ową radę na owe zdarzenia przymykającą oczy mam za ideowe nieporozumienie- ci ludzie chyba nie rozumieją sensu idei które chcą wprowadzać w życie. Proponuję byśmy dali sobie spokój, wzorem Y. Beton można nauczyć jedynie pozostawiając go jego własnemu losowi. Gdy znudzi się samotnością, może zechcieć się uczyć idei demokracji, której podstawową zasadą jest chęć dyskusji, polemiki, a przede wszystkim danie wszystkim chętnym wolności słowa.
W organizacji X. unosi się natomiast duch totalitaryzmu, jakże znanego z minionych epok w polskiej historii. Zaoferowałem panu Y. że opublikuję ów jego tekst na innym, mniej poczytnym portalu, on napisał mi:
„Dzięki, wiedziałem, że na prawdziwych liberałów zawsze można liczyć :) Reszta nie ma pojęcia o tym co to jest demokracja Ale mam juz dość :) serdeczności Y.”
i sześć minut później wypisał się z owej organizacji i zrezygnował z członkowstwa w Radzie.
Liczne przykłady z różnych organizacji pod wielce szczytnymi auspicjami i agendami pokazują że i ich sedno jest przegniłe. Chcemy się bawić w demokrację, ale jednostkom odmawiamy prawa do wolności słowa. Polskie media bynajmniej nie przypominają BBC, raczej są takim BBC po pokreśleniu wszystkiego ciekawszego, dyskusyjnego, kontrowersyjnego czarnym mazakiem przez konserwatywnego cenzora. Jeśli zgniłe są organizacje i instytucje które mają tudzież chcą bronić wolności słowa i wolności dyskusji, to czegóż oczekiwać od samych mediów?
W Polsce nie wiem czy kiedykolwiek istniała demokracja. Jeśli popatrzymy wstecz, około roku 1993 czy 1992, okazuje się że w zasadzie „obrońcą demokracji” była Gazeta Wyborcza, która jak się bardzo wielu przekonało, bynajmniej nie jest ani nie była otwarta na wiele środowisk- czy to liberałów gospodarczych, czy to obyczajowych (naonczas temat homoseksualizmu był nie do pomyślenia) czy też wreszcie różnych odmian konserwatystów. Gazeta ta powstała zresztą dzięki przydziału papieru przez władze komunistyczne, była taką ”opozycją koncesjonowaną”.
Około 1998 roku mój znajomy naukowiec próbował opublikować swój tekst pt. „Pożegnanie z PKP”, statystykami dowodzący tezy że koleje polskie są na poziomie krajów trzeciego świata. Odmówiły mu rozmaite tytuły w rodzaju „Polityki”, wg niego także dlatego że były uwikłane w status-quo, że popierały i miały interes w utrzymywaniu stanu istniejącego. 10 lat później wróciłem i ja do owych tygodników z podobnymi zarzutami, i znów nic. Niezmiennie propagowały one reformy kolei ewidentnie godzące w interes konsumenta.
Media publiczne od lat są niezmiennie polityczną propagandą. Nie znajdziemy w niej nawet polskiej kultury czy muzyki szerokich mas społeczeństwa, być może dlatego że jest ona krytyczna wobec władzy czy polityków. Nie znajdziemy w niej stylu życia i poglądów typowych dla mas moich znajomych, nie znajdziemy choćby śladu wzmianki o gustach muzycznych współczesnej młodej inteligencji, poza oczywiście tą inteligencją która jest koncesjonowana przez różnej maści polityków.
Chcemy mówić o demokracji, a nie stać nas na wolność słowa. Sam prowadzę pewną skromną działalność wydawniczą, i znam te mieszane uczucia gdy mam opublikować tekst z którym się nie zgadzam. Ale mnie samego kilka razy opublikowali wydawcy nie zgadzający się z moimi poglądami tak mocno, że zaznaczyli to w specjalnym edytorialu. Ostatnio miałem do czynienia z ciekawą sprawą. Znany filozof wystąpił z jednej z organizacji po fakcie odmowy publikacji jego opinii. Oto co wówczas napisałem:
Pozwoliliśmy by opanowała tą organizację grupa ludzi tworząca pewien ideowy monolit, w którym nie ma miejsca na inne poglądy. A my to sankcjonujemy, bo w tej organizacji jesteśmy. Niektórzy natomiast, może mniej doświadczeni niż my, a może jednak mający większe doświadczenie, niespecjalnie godzą się na cenzurę. Mówią do widzenia.
Y., znany filozof, zrezygnował z dniem 30 grudnia 2008 z członkowstwa. Dowiedziałem się o tym wczoraj, i zaintrygowany faktem przeszukałem moją skrzynkę. Y. narzekał na to że cenzuruje go osoba wydająca portal. Że inni kneblują mu usta. Próbowali go uciszyć rzekomym interesem zbiorowym, interesem organizacji, jakoby ten stał ponad prawem jednostki do zajęcia jej własnego stanowiska, do krytykowania innych. Z liberalnego punktu widzenia jest to sprzeczne z prawami podstawowymi jednostki. Ponadto takie zachowanie zupełnie nie licuje z wartościami jakie ja sam nauczyłem się wyznawać.
Jest to chyba kompletną ironią, że takie skandale zdarzają się w tej partii. To pokazuje wg mnie jak silne jest dziecko totalitaryzmu, jak wielkie są obawy przed czyimiś słowami. Ja niespecjalnie się zgadzałem szczególnie z poglądami gospodarczymi Y. wyrażonymi w tym tekście, ale cenzurowanie go uważam po prostu za zbrodnię dla idei demokracji. Ową radę na owe zdarzenia przymykającą oczy mam za ideowe nieporozumienie- ci ludzie chyba nie rozumieją sensu idei które chcą wprowadzać w życie. Proponuję byśmy dali sobie spokój, wzorem Y. Beton można nauczyć jedynie pozostawiając go jego własnemu losowi. Gdy znudzi się samotnością, może zechcieć się uczyć idei demokracji, której podstawową zasadą jest chęć dyskusji, polemiki, a przede wszystkim danie wszystkim chętnym wolności słowa.
W organizacji X. unosi się natomiast duch totalitaryzmu, jakże znanego z minionych epok w polskiej historii. Zaoferowałem panu Y. że opublikuję ów jego tekst na innym, mniej poczytnym portalu, on napisał mi:
„Dzięki, wiedziałem, że na prawdziwych liberałów zawsze można liczyć :) Reszta nie ma pojęcia o tym co to jest demokracja Ale mam juz dość :) serdeczności Y.”
i sześć minut później wypisał się z owej organizacji i zrezygnował z członkowstwa w Radzie.
Liczne przykłady z różnych organizacji pod wielce szczytnymi auspicjami i agendami pokazują że i ich sedno jest przegniłe. Chcemy się bawić w demokrację, ale jednostkom odmawiamy prawa do wolności słowa. Polskie media bynajmniej nie przypominają BBC, raczej są takim BBC po pokreśleniu wszystkiego ciekawszego, dyskusyjnego, kontrowersyjnego czarnym mazakiem przez konserwatywnego cenzora. Jeśli zgniłe są organizacje i instytucje które mają tudzież chcą bronić wolności słowa i wolności dyskusji, to czegóż oczekiwać od samych mediów?
Tabloidy twierdzą że jest fajnie, ja mówię że nie....
Od lat cichutko mówię że Zielona Góra ma fatalną komunikację miejską. Dziennikarki pokazują automaty biletowe w autobusach, wyniki jednego z konkursów przewoźników wskazującego wygraną MZK lat temu kilka, i usiłują dowieść że nie mam krzty racji….
Zapraszam do Frankfurtu nad Odrą. Miasto 61 tysięcy, a w szczycie z każdego osiedla na każde inne dotrzemy co 10 minut, poza szczytem co 20. 3-4 węzły przesiadkowe, kilka linii podstawowych, kilka wspomagających. Wszystko hula aż milo patrzeć.
A w ZG mamy jedną jedyną relację (Pomorskie- ul. Wyszyńskiego) z przyzwoitą częstotliwością. Są relacje gdzie autobus pokonuje trasę do centrum 3-krotnie dłuższą trasą niż dojazd samochodem głównymi ulicami. Vide „zerówka” z ulicy Wrocławskiej do centrum miasta. Gdyby wprowadzić autobusy w relacji centrum miasta- ulica Reja- al. Konstytucji- Wrocławska, to być może komunikacja miejska odżyłaby w południowowschodniej części miasta.
Utopijny model łączenia osiedli ze sobą rzadko kursującymi liniami po to tylko żeby zapewnić bezprzesiadkowość systemu, już od wielu dekad jest anachronizmem. Wprowadza się węzły przesiadkowe w ilości kilku, wyposażone w zadaszone perony, wiaty, sklepy etc. Wprowadza się bilety czasowe lub jednorazowe z ważnością ograniczoną np. do 40 minut. Znikają linie-widma kursujące 5 razy dziennie. Zamiast tego pojawia się szkielet kilku-kilkunastu linii kursujących co 10-20 minut i perfekcyjnie ze sobą skomunikowanych w węzłach przesiadkowych. To jest komunikacja przyszłości dla miast w stylu Zielonej Góry.
Obawiam się że przy takich częstotliwościach ruchu i tylu liniach-widmach w ZG w autobusach pozostaną tylko ci co nie mogą jeździć samochodami. Przecież typowi normalni klienci komunikacji zbiorowej, jakich widać w innych miastach, autobusy w ZG porzucili poza ową jedną jeszcze popularną relacją na której jest jeszcze jakaś oferta. Kto dziś jeździ np. do Focus Parku autobusem? W zasadzie się nie da- oferta jak z kosmosu, jak tam ostatnio stałem to może co setna osoba szła na przystanek. To gorzej jak w samochodowych Stanach Zjednoczonych- tam tylko w kilku miastach jest jeszcze bardziej źle.
Zapraszam do Frankfurtu nad Odrą. Miasto 61 tysięcy, a w szczycie z każdego osiedla na każde inne dotrzemy co 10 minut, poza szczytem co 20. 3-4 węzły przesiadkowe, kilka linii podstawowych, kilka wspomagających. Wszystko hula aż milo patrzeć.
A w ZG mamy jedną jedyną relację (Pomorskie- ul. Wyszyńskiego) z przyzwoitą częstotliwością. Są relacje gdzie autobus pokonuje trasę do centrum 3-krotnie dłuższą trasą niż dojazd samochodem głównymi ulicami. Vide „zerówka” z ulicy Wrocławskiej do centrum miasta. Gdyby wprowadzić autobusy w relacji centrum miasta- ulica Reja- al. Konstytucji- Wrocławska, to być może komunikacja miejska odżyłaby w południowowschodniej części miasta.
Utopijny model łączenia osiedli ze sobą rzadko kursującymi liniami po to tylko żeby zapewnić bezprzesiadkowość systemu, już od wielu dekad jest anachronizmem. Wprowadza się węzły przesiadkowe w ilości kilku, wyposażone w zadaszone perony, wiaty, sklepy etc. Wprowadza się bilety czasowe lub jednorazowe z ważnością ograniczoną np. do 40 minut. Znikają linie-widma kursujące 5 razy dziennie. Zamiast tego pojawia się szkielet kilku-kilkunastu linii kursujących co 10-20 minut i perfekcyjnie ze sobą skomunikowanych w węzłach przesiadkowych. To jest komunikacja przyszłości dla miast w stylu Zielonej Góry.
Obawiam się że przy takich częstotliwościach ruchu i tylu liniach-widmach w ZG w autobusach pozostaną tylko ci co nie mogą jeździć samochodami. Przecież typowi normalni klienci komunikacji zbiorowej, jakich widać w innych miastach, autobusy w ZG porzucili poza ową jedną jeszcze popularną relacją na której jest jeszcze jakaś oferta. Kto dziś jeździ np. do Focus Parku autobusem? W zasadzie się nie da- oferta jak z kosmosu, jak tam ostatnio stałem to może co setna osoba szła na przystanek. To gorzej jak w samochodowych Stanach Zjednoczonych- tam tylko w kilku miastach jest jeszcze bardziej źle.
wtorek, 3 sierpnia 2010
Przystanek Woodstock w Kostrzynie i ekologia
Nie wiem jak bardzo dbano o ekologie na obecnym festiwalu Przystanek Woodstock w Kostrzynie, ale za kazdym poprzednim razem byl to skandal. To deprawacja mlodych ludzi- uczenie ich ze ktos po nich pozbiera smieci. Akurat teraz jestem na innym zgromadzeniu, na ktorym jest sporo osob odwolujacych sie do takich idei ktore przyswiecaly amerykanskiemu Woodstockowi ilestam lat temu. Nie znajdziemy smieci na ziemi. Ludzie maja takeigo hopla na punkcie ekologii, ze nawet naczynia myje sie popiolem. Teoretycznie kaza nawet myc zeby popiolem, czego ludzie nie robia.
Swego czasu nagralem film na Youtube, gdzie protestowalem przeciwko umiejscowieniu tego eventu w naszym wojewodztwie. Odzew jest ciekawy.
http://www.youtube.com/watch?v=DNYuKtCJ-tA
Swego czasu nagralem film na Youtube, gdzie protestowalem przeciwko umiejscowieniu tego eventu w naszym wojewodztwie. Odzew jest ciekawy.
http://www.youtube.com/watch?v=DNYuKtCJ-tA
Subskrybuj:
Posty (Atom)