czwartek, 28 lutego 2008

Nowa kompletna propozycja ucieczki Zielonej Góry poza lasy


Oto nowa, bardziej całościowa propozycja ekologicznie zrównoważonej suburbanizacji Zielonej Góry poprzez tworzenie urbanizacji linearnej wzdłuż linii kolejowych które stałyby się częścią systemu Szybkiej Kolei Miejskiej i byłyby obsługiwane co 20- 3 minut niewielkim, niskopojemnym taborem (np. szynobusami jakie posiada w ilości 5 sztuk tutejszy Urząd Marszałkowski). Dwie linie (Zielona Góra ul. Wiśniowa- Letnica oraz Ziel. Góra ul. Wiśniowa- Czerwieńsk- Laski) byłyby obsługiwane taborem spalinowym, linia Sulechów- Zielona Góra- Nowa Sól taborem elektrycznym.

środa, 27 lutego 2008

Propozycja podmiejskiej urbanizacji linearnej wzdłuż proponowanej linii SKM do Nowej Soli

Przylep, Igor Przybylski, akryl na płótnie, 2006

Podobno brak terenów pod zabudowę w Zielonej Górze. Zaproponujmy więc model zrównoważonego ekologicznie wyjścia Zielonej Góry z pierścienia lasów bez powodowania natychmiastowego zakorkowania centrum tysiącami aut. Nowy urbanizm nakazuje tworzyć urbanizację opartą o wysokiej jakości transport zbiorowy.
Próba zaproponowania urbanizacji liniowej wokół linii Szybkiej Kolei Miejskiej do Nowej Soli (planowanej od lat 70-tych) zaowocowała 7 nowymi przystankami na tej trasie oraz dała niemal drugie tyle terenu pod zabudowę jak obecnie wynosi zabudowana powierzchnia Zielonej Góry. Wokół przystanków powstałyby osiedla satelickie, z których czas dojazdu do centrum miasta często kursującą kolejką SKM wynosiłby ok. 5- 10 minut.
Koszt jej wprowadzenia to koszt budowy nowych przystanków (7-14 mln PLN zależnie od długości peronu i rodzaju taboru użytego do obsługi połączenia), koszt zamówienia przez samorząd województwa w drodze przetargu usługi przewozowej na tej trasie (kursy co 20- 30 minut, przypuszczalnie rodzajem niewielkiego ezt o wyglądzie szynobusu z napędem elektrycznym), do tego dochodzą nieznane koszty uzbrojenia terenów pod budownictwo czy inwestycje. Są to jednak koszty znikome w porównaniu z innymi strategiami rozwoju przestrzennego jakie proponowano.

Propozycja "ekologicznie zrównoważonej" suburbanizacji dla Zielonej Góry i gminy Świdnica

Zielona Góra musi mieć koncepcję rozwoju przestrzennego poza granice miasta i pierścienia lasów, i to najlepiej nowoczesną. W Europie i Ameryce Północnej od jakiegoś czasu dominującym trendem jest new urbanism, nowa urbanistyka, powstała jako odpowiedź na zniszczenia w miastach jakie dokonał samochód osobowy generujący wypadki, hałas, zajmujący niemal całą wolną przestrzeń publiczną w centrach miast, dezorganizujący życie społeczne ulic, które w dobie samochodu z miejsca spotkań stały się przeznaczone tylko i wyłącznie jednej funkcji dzięki ogromnym kosztom zewnętrznym (externalities) jakie ta forma transportu generuje.

Europa dziś stawia na zrównoważony rozwój miast, chcąc uniknąć leap frog development, sprawling suburbanization- nieokiełznanego rozwoju podmiejskiego bazującego na samochodzie osobowym jako jedynej metodzie dojazdu. Niekontrolowana suburbanizacja to nieporównywalnie większe zapotrzebowanie na infrastrukturę drogową, szczególnie w centrach, zanik przestrzeni publicznej- ta staje się wykorzystywana tylko w jednym celu- przemieszczania się, a przestaje być miejscem kontaktów, spotkań. Jej efektem jest upadek centrów miast. Dziś w Warszawie jedyny deptak handlowy, ul. Chmielna, podupadł do roli slumsu. To samo czeka i inne polskie miasta, jeśli nie okiełznają swojego rozwoju.

Nowoczesne koncepcje rozwoju miast to nie tylko "prospołeczne" taktyki w dziedzinie transportu i inne formy urbanizacji, ale także tworzenie miejsc gdzie ludzie się spotykają, widzą, gromadzą.

Propozycja rozwoju Zielonej Góry, jej "rozlania się" na teren gminy Świdnica, jest zgodną ze współczesnymi koncepcjami powrotu do urbanizacji linearnej, mającej historycznie miejsce wzdłuż korytarzy transportu zbiorowego (kolei, linii tramwajowych etc).

W tym przypadku zaproponowano rewitalizację istniejącej linii kolejowej do Żar. Dodane zostanie 8 nowych przystanków, uruchomione zostaną dziś nieczynne przystanki w Buchałowie i Słonem. Wokół przystanków SKM powstałyby osiedla, możliwe że o dość intensywnej urbanizacji. Dziś te tereny są niezalesione, możliwe do zabudowy. Ich status własnościowy jest nieznany autorowi.

Inwestycje w system SKM to koszt budowy 8 nowych przystanków z krótkim peronem (ok. 8 mln PLN), ewentualnie koszt remontu bocznicy do stacji Zielona Góra - Górne Miasto (3,3 mln). Samorząd wojewódzki lub miasto (razem z gminą Świdnica) ogłasza przetarg na obsługę linii, dostarczenie taboru pozostaje w gestii przewoźnika. Na stacji Letnica znajduje się odpowiednia infrastruktura umozkiwiająca kończenie tam biegu pociągów- autobusów szynowych. Linia byłaby obsługiwana co 30 minut spalinowym wagonem motorowym (tzw. szynobusem). Inwestycje w uzbrojenie terenów pod zabudowę- nieznane.


Rys. Schemat koncepcji rozwoju przestrzennego, opr. autora.

Powiększyć ogród botaniczny przynajmniej do przedwojennego rozmiaru!

Dziś odwiedziłem ogród botaniczny przy ul. Botanicznej i miałem kilka pytań laika, ale znajacego inne ogrody. Gdzie jest roślinność niskopienna? To co jest, to raczej ogród dendrologiczny- same drzewa i krzewy.

Poza tym faza II rozbudowy jest chyba nietrafiona- naiwnie sądziłem iż chodziło o powiększenie terenu maciupciego ogrodu, a tu idzie o budowę budynków i parkingu. Dlaczego zamiast tego nie powiększyć nieco powierzchni tego ogrodu anektując fragment okolicznego lasu komunalnego (sosnowego lasu gospodarczego) i przestrzeni aż komórki-garażu na terenie szkoły? Aż się o to prosi.

Ogólnie uczucia mam mieszane. Ogród botaniczny dziś to połowa jego przedwojennej powierzchni. To po pierwsze zbyt mało, by być atrakcją turystyczną, o jakości nie wspominając. Proponuję rozbudowę ogrodu botanicznego powiększając go o fragment sąsiedniego lasu komunalnego. Z pieniędzy za wycinkę lasu gospodarczego można będzie uzyskać środki na nasadzenia nowego bardziej wartościowego przyrodniczo i estetycznie drzewostanu. Wg mnie jest to neutralne finansowo. Oto szkic:


piątek, 22 lutego 2008

Zielona nie za bardzo, a Góra tylko dla wtajemniczonych

Ongiś moją uwagę przykuł film mojego ulubionego reżysera Petera Greenewaya pt. „Kontrakt Rysownika” („The Draughtsman’s Contract”). Cały film pełen jest oszałamiająco pięknych widoków okraszonych niespokojną muzyką Michela Nymana, zresztą to fascynacja pejzażami jest raczej treścią tego w malarski sposób nakręconego filmu artystycznego. Zwykłym widzom go nie polecam, bo zapewne szukają sensacji, której w tym trudnym, pełnym staroświeckiej i niezwykle wyuzdanej XVII-wiecznej angielszczyzny filmie wiele nie znajdą. Film ma jednak jedną zaletę- otwiera nasze oczy na piękno krajobrazu, i pozwala dostrzec pejzaże które malowane przez Matkę Naturę rozciągają się wokół nas. Zwykle bowiem ciężko je dostrzec- znikają przygniecione ciężarami dnia codziennego.

Fot. Shoty z filmu „Kontrakt Rysownika”

Ale pejzaże jednak są wokół nas, i oszałamiają spacerowicza, jeśli ten wie gdzie je można spotkać. Niestety- ta wiedza o możliwościach tutejszego krajobrazu jest dostępna tylko dla nielicznych. Nasze miasto zdaje się że zapomniało że jest „górą”, bo i z ulic w dolinach tego nie widać, ale i o samych górach zdaje się zapomniano. Góra Braniborska, ongiś tak popularna, jest zapuszczona, mimo że to właśnie tam lubię przyprowadzać osoby płci pięknej na przechadzkę połączoną z rozkoszowaniem się panoramą bliższej i dalszej okolicy. Tak dopiero czuję, że mieszkam w Zielonej Górze.
Ale niestety- spacerowicze maja do dyspozycji co najwyżej straszliwie zapuszczony park. Wieża widokowa jest zamknięta i mieści jakieś instytucje, którym lepiej nie przeszkadzać w uwiądzie. Ongiś, przed wojną była tam restauracja, i dziś także z pewnością nie narzekałaby raczej na brak klientów (wszak miasto rozrosło się kilkakrotnie, sama wieża zaś nie) gdyby na powrót zaistniała w tym uroczym, choć niewiarygodnie zaniedbanym miejscu. Powinna tutaj powstać Esplanada- luksusowy park na sztucznym wzniesieniu, pełen rzeźb i fontann, a teren ten winien zostać podsypany w górę i otoczony murem oporowym zakończonym balustradą, z której roztaczałby się zapierający dech w piersiach widok na całą okolicę.
Tak wykorzystano pejzaż jaki roztaczał się z niewielkiego wzniesienia nad brzegiem Mozeli we francuskim Metz, gdzie ongiś mieszkałem- nad brzegiem rzeki zbudowano ekskluzywny park, pełen fontann, kwiatów i rzeźb, który stał się ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców tamtego miasta. W Zielonej Górze, gdzie „możliwości krajobrazu” zapierają dech w piersiach o wiele bardziej, nikt jednak nie myśli by to wykorzystać, by z takiego miejsca uczynić atrakcję turystyczną, którą każdy przyjezdny musiałby odwiedzić, by rozkoszować się pięknem tego miejsca.

Fot. Shoty z filmu „Kontrakt Rysownika”
Podobnie po wieży widokowej na górze ze starą skocznią narciarską w lesie koło dawnej Politechniki pozostał jedynie głęboki dół w ziemi, choć tam także widoki są atrakcyjne. Wieża widokowa na Górze Wilkanowskiej, skąd również roztacza się zapierający dech w piersiach widok, również jest zamknięta na cztery spusty, choć jest bardziej zadbana niż pozostałe. Wszystkie te budowle winny mieścić restauracje, knajpy, bary, i stawać się celem spacerów, wycieczek, „małej turystyki” weekendowej.
Niestety- dziś jedynym „punktem widokowym” jest teren niewielkiego wzgórza przy Palmiarni. Moim zdaniem w ogóle cały ten komplet powinien zostać przebudowany na rodzaj ogrodu botanicznego, którego wciąż brakuje w naszym mieście mimo różnych zapisów w strategiach. Nikt bowiem nie zauważa, jak bardzo brakuje w naszym mieście reprezentacyjnych i zrobionych z rozmachem parków. Ich powstanie zwykle nie wymaga dużych funduszy, jest jednak pracochłonne, wymaga poczucia estetyki i smaku, czego najwyraźniej brakuje rządzącym. Bardzo zresztą przydałaby się podobna Esplanada w Krośnie, gdzie stromy brzeg Odry tworzy znakomity punkt widokowy. Niestety- tutaj także brak zdecydowanej wizji, rozmachu, podkreślenia unikalnego charakteru tego miejsca, połączonego ze stworzeniem w tym pięknym miejscu knajpek ze stolikami czekającymi na spragnionych spacerowiczów.
Także podzielonogórskie Cigacice, które przed wojną rozwijały „małą turystykę” opartą na licznych ongiś winnicach (przez to miasteczko to zwało się „Kurortem Winogronowym”), kilkudziesięciu podobno restauracjach z widokiem na uroczą dolinę i samej rzece (wszak tutaj Odra przebiega najbliżej miasta), dziś także zapomniały o wykorzystaniu unikalności tego swoistego „przełomu Odry” który rzeka tutaj stworzyła. Niewiele osób wyprawia się tam na spacery i weekendowe pikniki, brak jest też uwiecznionych na przedwojennych fotografiach statków spacerowych na Odrze, a szkoda.
Fot. Przedwojenne Cigacice na tym widoku od strony mostu były urokliwym miasteczkiem. Dziś wyglądają jak wieś...
Nieodkryta jest także przepiękna panorama na Wał Zielonogórski, jaka roztacza się z rozłożonego na skraju doliny Odry pobliskiego Górzykowa, przed wojną zwanego „Górnymi Winnicami” (Oberweinberge). Niestety- najwyraźniej my Polacy nie mamy tradycji spacerowania, cieszenia się otoczeniem- inaczej bowiem staralibyśmy się w pełni wykorzystać tutejsze pejzaże. Odzwierciedla to także nasz język. O ile niemiecki pełen jest zwrotów określających różne warianty spacerowania i przechadzania się, o tyle polszczyzna jest pod tym względem uboga.
Ale dajmy naszym współmieszkańcom szansę- stwórzmy kilka miejsc wypoczynku i relaksu dla Zielonogórzan, wykorzystując w tym celu tutejsze wzgórza i pejzaże, jakie oferują je odwiedzającym, i doprowadźmy je „na wysoki połysk”. Otwórzmy się na piękno tutejszego krajobrazu, zadbajmy o nieliczne góry naszego miasta, stwórzmy z nich lokalne atrakcje- wszak jest to jedna z unikalnych cech tworzących tożsamość naszego miasta, o której najwyraźniej zupełnie zapomnieliśmy, lub zapomnieli ci którzy za estetykę i tożsamość naszego miasta odpowiadają.

Przebudujmy nasz amfiteatr. „Opera Leśna” sposobem na tanią infrastrukturę kulturalną wysokiej jakości

Wiele polskich miast narzeka na deficyt miejsc, gdzie możanby wystawiać zarówno spektakle kultury wysokiej, jak i takie zorientowane pod bardziej masowego widza. Jednak istnieje możliwość względnie taniego pozyskania takiej infrastruktury poprzez budowę zadaszonego amfiteatru o podwyższonych parametrach, przystosowanego do sezonowego wystawiania nawet monumentalnych oper. Budowa takich obiektów stwarza techniczną możliwość zaistnienia kultury wysokiej w około 20- 30 polskich miastach średniej wielkości, pozbawionych dotąd budynków operowych lub nawet zwykłych teatrów. Jest to aktualnie jedyna ekonomicznie realna opcja pozyskania nowych, co prawda sezonowych, obiektów infrastruktury kulturalnej przez samorządy miejskie.

Mały a może
Położony przy polskiej granicy zachodniej Frankfurt nad Odrą (65 tys. mieszkańców) jest przykładem miasta, które dzięki udanej polityce kulturalnej jest atrakcyjne kulturalnie. A polityka ta była zdecydowana i konsekwentna. Zamknięto położony na przedmieściach teatr miejski i zamiast niego w centrum miasta wzniesiono od podstaw Kleist Forum: gigantyczne centrum widowiskowo-konferencyjne, którego budowa pochłonęła 35 mln euro, z czego połowa pochodziła z funduszy europejskich. Dziś teatr działa na zasadzie impresaryjnej (bez własnego zespołu aktorów), a przyjezdne zespoły grają tam również opery (w miesiącu styczniu 2005 grano 2 spektakle „Don Giovanniego”). Nowa scena jest do tego znakomicie dostosowana, a chętnych na elitarną rozrywkę jest wystarczająco wielu.

Większy już nie?
W nieodległej od Frankfurtu, dwukrotnie większej Zielonej Górze, wystawienie opery jest obecnie niemożliwe z powodu braku infrastruktury. Władzom miasta proponowano, wzorem pobliskiego Frankfurtu zbudowanie nowej sali operowo-teatralnej dostosowanej do wystawiania nawet dużych oper, lub przebudowę tamtejszego amfiteatru na ”operę leśną”. A widzowie są i czekają. W Zielonej Górze na operę „Nabucco”, wystawioną w październiku 2003-go roku w kościele pw. Św. Ducha przez objazdowy zespół „Opery Piastowskiej” Marka Tracza, przyszło 800 osób, a każda zapłaciła 40 złotych. Także na operetce „Riemannoper” Toma Johnsona z Teatru Państwowego w Cottbus, granej w Teatrze Lubuskim w 2004 roku, był komplet. Stało to się mimo że spektakl był w jęz. niemieckim i brak było umieszczonego nad sceną ekranu do wyświetlania tłumaczenia tekstu na jęz. polski. Przykłady te pokazują, że i w miastach średniej wielkości jest popyt na kulturę wysoką.

Megaopera ze słoniami i rozmachem
Duże aglomeracje mają bardzo dobrze rozwinięte sceny operowe. Popatrzmy na Wrocław, od lubuskiej aglomeracji większy dokładnie 3,77 razy. Opery przyciągają do miasta wielu zagranicznych turystów, i dość często są to megaspektakle dla masowej publiczności. Wystawia się je od 1997 r. w gigantycznej Hali Ludowej. Imponuj rozmachem- "Aida" Verdiego w 1997 r. - sześć koni i sześć wielbłądów na scenie, 20 tys. ludzi na widowni, "Carmen" z oddziałem jeźdźców, "Nabucco" ze słoniami, "Carmina Burana" z... jednorożcem, "Straszny Dwór" z sokołami i "Skrzypek na dachu" ze stadem kóz. „Giocondę” wystawiano na pięciopiętrowej barce ustawionej na Odrze, która w końcowym momencie spektaklu płonęła. Pięciotysięczna widownia przez niemal cały sezon grania plenerowego spektaklu była pełna. Sukces „Giocondy” jest dowodem tego, że do wystawienia opery niekoniecznie trzeba mieć kosztowny budynek. Liczy się przede wszystkim pomysł i dobre planowanie, bowiem wrocławska opera zapowiada spektakle już na 2006 rok…

Jest też inny przykład na to, że opera niekoniecznie musi być wystawiana w gmachu zbudowanym kosztem kilkuset mln PLN. Z powodu remontu wrocławskiej sceny głównej część oper przeniesiono na scenę zastępczą na zapleczu, o wyglądzie hali fabrycznej: z plastikowymi krzesłami, nieeleganckim wejściem, z korytarzem zamiast foyer. Ale w operze liczy się przede wszystkim to, co na scenie, więc na brak klientów opera nawet „w warunkach hal fabrycznych” nie może narzekać.

Polskie opery
Opery istnieją zwykle nie tylko w aglomeracjach, lecz także w średniej wielkości miastach europejskich (a więc tych liczących 100- 500 tys. mieszkańców). Analiza liczby oper w miastach niemieckich czy francuskich pokazuje że nawet niewielkie miasta stać na tą formę rozrywki. W RFN działa 80 oper, czyli ok. 1 na każdy milion mieszkańców.

W Polsce działa tylko 9 oper o rocznych budżetach wynoszących średnio 5-10 mln PLN (dla przykładu roczny budżet szczecińskiej opery wynosi 6,5 mln PLN). Najnowsza z nich to bydgoska opera Nova, budowana już równo 30 lat zaawansowana technicznie budowla, gdzie wystawia się opery, na których np. do powozu zaprzężono najprawdziwsze konie, a po scenie jeździ prawdziwymi samochodami (operetka „Hrabina Marica”), co jest możliwe dzięki systemowi dźwigów, umożliwiających pojawienie się na scenie nawet słonia.

i festiwale operowe…
Właśnie w od dawna nieukończonym budynku Opery Nova organizowany jest doroczny festiwal operowy, na którym swoje dzieła wystawiają największe teatry operowe kraju. Trwa on miesiąc i dysponuje budżetem w wysokości 1,2 mln PLN. W Polsce jest kilka takich festiwali operowych, odbywających się głównie w lecie, tak by przyciągnąć jak największe rzesze turystów. Festiwale operowe są organizowane oprócz Bydgoszczy także w Krakowie, Warszawie, Poznaniu, a nawet w małych miejscowościach: Krynicy, Ciechocinku, Krośnie oraz Sopocie. Wszystkie one są atrakcją turystyczną sezonu, i przyciągają do tych miast zwykle zamożnych turystów.

Opera w mieście średniej wielkości
W Niemczech na 150 teatrów 95 to tzw. teatry operowe, technicznie dostosowane do grania oper (np. scena taka musi posiadać kanał orkiestrowy, tzw. orkiestron), posiadające często własny chór i orkiestrę. Regułą jest, że w miastach średniej wielkości teatry są dostosowane do wieloprofilowości, tzn. mogą służyć i teatrom, i operom, i spektaklom dla dzieci. Wyspecjalizowane teatry: tylko dramatyczne lub tylko opery to domena wielkich ośrodków miejskich.

Budowa budynku teatru operowego od podstaw to wydatek rzędu około 50- 100 mln PLN. Budowa opery jednak nie jest taka tragicznie kosztowna dla samorządów jak by się jednak wydawało, a wysoki poziom dofinansowania tych inwestycji z funduszy europejskich powoduje, iż opery w Polsce wbrew pozorom się buduje. Budowa nowej opery w Krakowie będzie kosztowała ponad 54 mln zł, z czego 75 proc. pieniędzy pochodzić będzie ze środków strukturalnych, a władze dopłacą tylko ok. 15 mln. Budowę już rozpoczęto. Także w Białymstoku rozpoczęto już prace projektowe nad budynkiem tamtejszej opery.

Budowa opery leśnej
Fot. Sopocka "Opera Leśna" to amfiteatr na którego widowni może zasiąść ok. 4400 widzów, kanał dla orkiestry może pomieścić 110 muzyków. (zdjecie ze strony www.apartamentywsopocie.pl )

Jednak najtańszym sposobem na pozyskanie obiektu przystosowanego do wystawiania oper jest budowa od podstaw zadaszonego amfiteatru dostosowanego do roli „opery leśnej”, nadającej się do wystawiania nawet monumentalnych sztuk. Jeśli miasto pozyska dofinansowanie z funduszy unijnych do takiej inwestycji, to obejdzie się bez wielkich wydatków i wydatki z budżetu miejskiego mogą ograniczyć się do kilku milionów PLN. Wówczas możliwe jest odbicie się od kulturalnego dna i aktywne przyciąganie do miasta teatrów operowych, które do tej pory mogły występować jedynie w dużych ośrodkach. Możliwe będzie również organizowanie festiwali operowych lub innych, bez podejmowania ekonomicznego ryzyka że w przypadku załamania pogody impreza legnie w gruzach, jak to miało miejsce w niezadaszonym amfiteatrze. Jednym słowem- miasto zyska obiekt koncertowy z prawdziwego zdarzenia, sezonowy co prawda, ale lepszy niż jego zupełny brak.
Fot. Brama sopockiej "Opery Leśnej" (wikimedia)

Finansowanie działalności impresaryjnej teatru operowego jest możliwe, ponieważ to samorządy wojewódzkie są odpowiedzialne za finansowanie scen operowych w polskich regionach. Tak więc prawdopodobnie często dochodzić będzie do sytuacji, w której finansowany ze środków województwa zespół operowy będzie dawał także przedstawienia wyjazdowe w innych miastach, także finansowane ze środków województwa. Jednak warunkiem jest stworzenie instytucji organizatora- teatru impresaryjnego, który będzie pozyskiwał spektakle i organizował ich finansowanie. Możliwe jest także organizowanie np. festiwali operowych, które, jeśli poprowadzone przez kompetentne osoby, szybko mogą się stać magnesem rozsławiającym miasto w Europie i przyciągać rzesze turystów- melomanów.

Sezonowość tego typu plenerowych obiektów w miastach średniej wielkości nie jest aż tak doskwierającą wadą, ponieważ całoroczna działalność byłaby często nieuzasadniona ekonomicznie. Typowa „opera leśna” działałaby na zasadzie impresaryjnej, bez własnego stałego zespołu i służyłaby jedynie przyjezdnym zespołom operowym. Przykłady z RFN pokazują, iż taki sposób organizowania oferty kulturalnej w mieście średniej wielkości jest niezbyt trudny w realizacji i gwarantuje wystawianie od kilku do kilkunastu spektakli operowych rocznie. W impresaryjnych teatrach operowych w RFN swoje opery wystawia np. zespół Teatru Wielkiego z Poznania. Trudno wskazać przyczyny, dla których polskie teatry operowe nie miałyby grywać w teatrach impresaryjnych miast średniej wielkości, oczywiście poza brakiem warunków technicznych.

Opera Sopocka…
Sopot jest przykładem niewielkiego miasta, które znakomicie daje sobie radę dzięki operze leśnej, będącej przecież tylko „unowocześnionym” amfiteatrem (zadaszona widownia na 4500 widzów, gigantyczna scena). Amfiteatr sopocki jest jednak zarządzany przez osoby kompetentne i głównie z tego powodu nazywa się operą, choć mógłby pozostać zwykłym amfiteatrem. Całość sopockiego amfiteatru jest przykryta dachem z płótna zawieszonym na stalowych słupach i jest pozbawiona ścian, co w efekcie daje wspaniałą akustykę.
Fot. Opera Leśna- miejsce festiwali, wg http://media2.pl/i/galerie/544/845.jpg

Opera-amfiteatr powstała w 1909 r. a swoją tak prestiżową nazwę zawdzięcza przede wszystkim historii. Otóż w latach 20 tych odbywał się tu regularnie Festiwal Wagnerowski, rozsławiając to miejsce w całej Europie jako "drugie Bayreuth" (prestiżowy europejski festiwal operowy). Dziś próbuje się na powrót festiwal operowy rozwinąć i powrócić do dawnego wysokiego poziomu. W operze leśnej ma miejsce także znany telewidzom festiwal piosenki, organizowany dziś przez prywatną telewizję TVN (ongiś TVP).

Ciekawe, czy festiwal sopocki miałby taki prestiż, gdyby odbywał się w zwykłym amfiteatrze, nie noszącym nazwy opery? Taka nazwa to świetny chwyt marketingowy, więc wiele polskich miast, przebudowujących swoje amfiteatry do roli „plenerowej opery” powinny także wykorzystać z dodającej tyle prestiżu nazwy „opera”, dobrego chwytu marketingowego skrzętnie stosowanego w Sopocie.

Opolski amfiteatr
Także w Opolu przebudowywany jest tamtejszy amfiteatr, dziś miejsce corocznego Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej (http://www.festiwalwopolu.pl/ ). Za dwa lata i tamten amfiteatr będzie zadaszony, wyposażony będzie w nowoczesną, klimatyzowaną reżyserkę ze stołami mikserskimi, a pod ziemią zbudowane będą pomieszczenia dla Muzeum Piosenki Polskiej i Miejskiego Ośrodka Kultury. Całość kosztować będzie 35 mln PLN.

Co zrobić?
Brak infrastruktury kulturalnej powoduje migrację do większych ośrodków miejskich osób wykształconych spragnionych innych form rozrywki. Trudno się temu procesowi dziwić- w końcu obywatele dążą do zaspokojenia swych potrzeb i stosują „głosowanie nogami”. Warto jednak starać się powstrzymać odpływ kapitału ludzkiego poprzez inwestycje w odpowiednią infrastrukturę kulturalną. Miasta mają do wyboru: albo budować nowe sale teatralno-operowe, albo też wznosić tańsze, ale sezonowe „opery leśne”. Jeśli dane miasto i region chcą zaistnieć na mapie kulturalnej kraju, to nie obejdzie się bez zainwestowania w te obiekty. Inaczej można na zawsze pozostać „zaściankiem” i szybko stracić szanse na pozyskanie cennego kapitału ludzkiego, dla którego brak odpowiedniej oferty kulturalnej może być mocno dokuczliwy. Pozwólmy zaistnieć kulturze wysokiej w polskich miastach- przykłady europejskie pokazują że to jest możliwe i szeroko praktykowane.
zdjęcia: Wikimedia, Bart, http://media2.pl

Stąd się ucieka byle szybciej. Zielona Góra- miasto skazane na kulturalny upadek?

(z roku 2006, zdjęcia: wikimedia)

Powrót z zagranicy do Zielonej Góry wciąż jest powrotem do miasta które zaskakuje stagnacją. Zmian na lepsze widać niewiele nawet po roku- ot, tu nowe tablice informacyjne i drogowskazy dla turystów, tam powstaje jakiś nowy budynek. Ktoś przyzwyczajony do eksplozji przedsiębiorczości w miastach zachodniej Europy tutaj trafia w ocean marazmu.

Czemu? Wystarczy choćby spojrzeć na strukturę rynku nieruchomości. Ona w Zielonej Górze jest diametralnie inna niż w tych miastach które już wizualnie wydają się tętnić życiem. Najlepiej usytuowane nieruchomości w mieście są w Zielonej Górze własnością państwową, komunalną, albo należą do wspólnot mieszkaniowych. Zwykle nie są prywatne, wobec czego najemcy nie są skłonni inwestować w nie by maksymalnie zwiększyć zyski jakie te nieruchomości przynoszą. Prywatne nieruchomości w centrum miasta możnaby niemal policzyć na palcach. Na al. Niepodległości, głównej, "deptakowej" ulicy miasta, wciąż dominują różne instytucje, a nie sklepy i lokale. Z tego powodu miasto przymiera- mało jest knajp, barów, pubów, restauracji.




Konserwatywni politycy rządzący miastem skazali jego centrum na tzw. social housing- tanie zasoby mieszkaniowe dla mniej zaradnych w rzeczywistości gospodarczej. Oznacza to powolne wymieranie tej części miasta, pozbawionej napływu inwestycji sektora prywatnego, bo nie jest w stanie ich przyciągnąć nieruchomość komunalna. Już dziś centrum Zielonej Góry oferuje mniej atrakcyjne sklepy niż centra handlowe lub galerie handlowe, i dysproporcje te będą się jeszcze powiększać. Sytuację uratować może jedynie konsekwentna wyprzedaż komunalnych „sreber rodowych”, tych nieruchomości przynoszących miastu stały zysk, ale przecież rabunkowo eksploatowanych. Tyle że na to nigdy nie pójdą konserwatywni politycy, niejako ex definitione obawiający się takich zmian.




Centrum Zielonej Góry skazane jest na rolę nudnego, nieciekawego deptaka z nielicznymi, nieatrakcyjnymi sklepami, deptaka zupełnie niepodobnego do tętniących życiem pasaży handlowych w innych miastach Europy czy Polski. Tamte się rozwinęły dzięki inwestycjom sektora prywatnego, zielonogórski natomiast był w większości własnością komunalną i dziś przedstawia raczej nieatrakcyjny wygląd, goszcząc jakby sklepy z innej epoki. Ów skansen, choć mało wyraźny dla przyzwyczajonych do niego mieszkańców miasta, jest jednak czymś szokującym dla przybyłych z zagranicy. Upadek centrum naszego miasta, dziś już coraz bardziej widoczny, ma wiele przyczyn, lecz jedną z nich jest bez wątpienia struktura własnościowa nieruchomości które go tworzą. Była co prawda mowa o tym, ze miasto powinno zliberalizować ograniczenia w działalności knajp i barów na starówce. Miasto bowiem nałożyło obostrzenia, tak by zapewnić ciszę nocną w tym rejonie.

Moim zdaniem przesadzono, ponieważ starówka zielonogórska w porównaniu z innymi dużymi miastami (np. Rzeszowem) wymarła niemal całkowicie. Dwa puby na rynku, wszystkie głośniejsze kluby (Brooklyn, Kawon) są ulokowane poza centrum miasta. Centrum w Zielonej Górze to wręcz umieralnia w porównaniu z innymi miastami. Planowano zafundować lokatorom nieżyczącym sobie hałasów w nocy przeprowadzkę do innych osiedli. Wówczas w centrum pozostaliby ci, dla których hałas imprez i nocnego życia nie stanowi problemu. Mieszkaliby tu głównie studenci, artyści, ludzie młodzi, sami tez się bawiący. Podobnie jest w Poznaniu czy we Wrocławiu.

Niestety- z planów nic nie wyszło. Dyskutować można do skończenia świata, zabrać się za to nikt nie zabrał, bojąc się negatywnego elektoratu i rozzłoszczonych mieszkańców. W piątkowy wieczór spacerujemy po centrum Wrocławia, a w następny wieczór- po centrum Zielonej Góry. Co obserwujemy? Na rynku we Wrocławiu jest głośno, gwarnie, tłumy ludzi szwargoczą przy kawiarnianych stolikach do późnej nocy. Wrocław jest 5-krotnie większy od Zielonej Góry, a od lubuskiego Trójmiasta- większy zaledwie 3 razy.

Ale żeby w Zielonej Górze działa się chociaż jedna trzecia tego co we Wrocławiu. Ależ gdzie tam. Zielona Góra upadła, i upadła ponieważ jest źle zarządzana.W ciągu ostatnich kilku lat straciłem wszystkich młodszych wiekiem przyjaciół- prawie co do jednego wynieśli się z tego nie dającego żadnych perspektyw miasta. Ostatni z moich przyjaciół wyjechał kilka tygodni temu. Jeśli spotykam jakieś bardziej rozsądne młode osoby, to z reguły mieszkają już poza Zieloną Górą i zjeżdżają do rodzinnego miasta na święta. To one zaludniają puby i bary w bożonarodzeniowe czy nawet wigilijne wieczory, kiedy to ci emigranci spotykają się ze znajomymi z lat młodości.


Dlaczego w Zielonej Górze nie da się już mieszkać? Dla przykładu sobotni październikowy wieczór: poza czymś nudnym w filharmonii i mającym miejsce w salonie fryzjerskim wernisażem artysty mającego wyuzdane seksualne fantazje, którym daje upust w swojej sztuce, nie dzieje się nic, ani mainstreamowego, ani offowego. Jest to wieczór sobotni, a co dopiero wieczory w tygodniu. Zielona Góra upadła kulturalnie, i jeśli ktoś chce być poza współczesną polską kultura i cywilizacją, to to miasto jest mu na rękę. Ale jest ono tragedią dla młodych ludzi. Stąd się ucieka byle szybciej.

Najgorzej jest, że z uwagi na fatalne połączenia transportem zbiorowym z Zielonej Góry do innych dużych miast regionu nie można wygodnie dojechać i wrócić. Kursuje nie tylko niezwykle mało pociągów, ale i ich prędkość, wynosząca 30- 40 km/h na głównych liniach woj. Lubuskiego, jest dwu, trzykrotnie mniejsza niż np. na liniach kolejowych wokół np. Opola czy Tarnowa. Główne linie prowadzące do Zielonej Góry są zdewastowane, od lat nienaprawiane. Podróż do Poznania czy Wrocławia zajmuje z Zielonej Góry dwu- albo i trzykrotnie dłużej niż podróż tego samego dystansu gdziekolwiek indziej w Polsce. Z Zielonej Góry jeśli już wyjeżdżać, to najlepiej na stałe.

Podsumowując 4 lata rządów konserwatystów w Zielonej Górze


(tekst z 2006 roku)

Wkrótce minie kadencja prezydentury konserwatystki, Bożeny Ronowicz. Trudno oprzeć się wrażeniu że jej wygrana w wyborach była zasługą przede wszystkim negatywnego elektoratu jakie wykreował poprzedni, nadzwyczaj pewny siebie układ rządzący. Dziś konserwatyści znów chcą rządzić Zieloną Górą. A co będzie gdy im się uda? A jeśli to samo co poprzednio?

Co nasza p. Prezydent zrobiła przez okres blisko 4 lat swoich rządów? Szczerze powiedziawszy, niezbyt wiele. Basen miejski nie ruszył nawet z miejsca przez cały okres jej rządów pozostając wciąż niesprecyzowaną ideą, lotnisko wciąż jest najgorszym w Polsce (wystarczy wszak rzut oka na statystyki liczb pasażerów), miasto ma fatalne, w zasadzie najgorsze w kraju połączenia kolejowe, a połączenie do Berlina wciąż jest w sferze marzeń.

Trójmiasto Lubuskie nieco przyspieszyło, choć wciąż pozostało w sferze planów. Wszelkie aglomeracje istnieją wszak dzięki wspólnemu systemowi komunikacji, a w Zielonej Górze w tym kierunku nawet nie zrobiono żadnego kroku. Linia do Nowej Soli, na której powinien co 30 minut kursować autobus szynowy, jest w stanie katastrofalnym. Podobnie ma się sprawa z kolejową obwodnicą Czerwieńska i skrócenia czasu przejazdu do Sulechowa- B. Ronowicz nie zrobiła wiele w celu poprawy fatalnych połączeń kolejowych z Zielonej Góry, choć ta inwestycja powinna lata temu ruszyć z kopyta.

Port lotniczy od 1,5 roku posiada nieuregulowany status własnościowy m.in. dzięki politykom z opcji konserwatywnej, co uniemożliwia jakiekolwiek inwestycje by wreszcie miał on takie wyposażenie jak wszystkie pozostałe porty w Polsce. Miasto prawie nie zaangażowało się w jego ożywienie, władze miasta konsekwentnie milczą na ten temat, zupełnie jakby zły los portu lotniczego ich nie dotyczył. Most drogowy w Milsku także od lat pozostaje utopią, mimo że podobno wrysowano go już na niektóre mapy (a może nie zmazano, bo podobno kiedyś istniał rzeczywiście). O tym przekonał się pewien Niemiec który o mało nie wjechał do rzeki.

Konserwatywna p. prezydent nie podjęła żadnych działań w celu ożywienia festiwalu w Zielonej Górze- za jej kadencji po prostu nic się nie ruszyło, a temat wrócił na tapetę dopiero w okresie przedwyborczym. Propozycja przebudowy zrujnowanego amfiteatru na Operę Leśną z zadaszeniem nad miejscami publiczności, trafiła w próżnię. Jeśli ze zrujnowanego przez cały okres jej kadencji amfiteatru coś się wykluje, to będzie to amfiteatr nieprzystosowany do imprez komercyjnych, pozbawiony zadaszenia. Zielona Góra straciła dzięki niej swą szanse na ro0dzaj sopockiej Opery Leśnej- czyli duży, zadaszony amfiteatr. Co więcej, miasto wciąż nie ma porządnej sali widowiskowo-koncertowej, a bardzo rzadkie w tym mieście opery grane są w kościele Św. Ducha, natomiast jeszcze rzadsze duże koncerty odbywają się zwykle w sali gimnastycznej.

Komunikacja miejska w Zielonej Górze jest nadzwyczaj złej jakości. Autobusy kursują niesłychanie rzadko, miasto posiada tylko jedną linię kursującą nie rzadziej niż co 15 minut, mimo że w Gorzowie Wielkopolskim takich linii jest co najmniej 5. Zbiorowa komunikacja nocna rozpadła się pod rządami B. Ronowicz, a liczba pasażerów (80 tys. dziennie) spadła do poziomu niższego niż choćby w Gorzowie (90 tys.).

Propozycja wykorzystania sieci kolejowej na terenie miasta i poprzez jej modernizację oraz dobudowę 900 metrów toru na os. Pomorskie, również trafiła w próżnię. Szkoda, bo niewielkimi inwestycjami (rzędu kilku mln PLN) możnaby uruchomić w Zielonej Górze rodzaj szybkiego tramwaju wykorzystującego infrastrukturę miejskich linii kolejowych po których dziś jeżdżą jedynie drezyny miłośników kolei.

Tramwaj-szynobus po torach kolejowych w relacji os. Pomorskie- Dworzec- ul. Wiśniowa przypuszalnie miałby szansę zdetronizować „8” jako główną oś komunikacyjną miasta, bo mimo tego iż przebiega w oddaleniu ok. 500 metrów od przystanku przy DH Centrum, oferowałby czas przejazdu na os. Pomorskie w zaledwie 3-4 minuty, a na całej trasie przejazd zająłby ok. 10 minut. Tego typu inwestycja jest obecnie realizowana w Krakowie (przedłużenie linii kolejowej na krakowskie lotnisko) natomiast w Zielonej Górze tego typu inicjatywy traktowane są z jakimś przymrużeniem oka, jakby były jakąś nierealną utopią.

Wysiłki obecnej p. Prezydent w celu upiększania miasta zasługują na osobny artykuł. Nie przedstawiła ona żadnej interesującej koncepcji kontynuacji rewitalizacji starówki, a to co jest było robione na ostatnią chwilę, byle tylko wyszarpać jakieś wątłe środki. Dzieje się tak mimo iż cała wschodnia część starówki- ul. Krawiecka, Jadwigi, Pl. Pocztowy, Masarska, Ciesielska, wymagają pilnej rewitalizacji, stworzenia w tych ciasnych uliczkach strefy ruchu pieszego, pojawienia się tam sklepów, kawiarni, restauracyjek. Podobnie z ulicą Reja- ta również wymaga wg mnie przekształcenia w deptak, i podobnie jak całe centrum miasta. Konieczna jest budowa wielu kamienic-plomb, które uzupełnią ubytki w ciągłości zabudowy. Tu również nic się nie posunęło, a zielonogórskie ulice straszą szczerbatością.

Plac Powstańców Wielkopolskich, jedyny duży reprezentacyjny śródmiejski plac tego miasta, B. Ronowicz przebudowała na... ozdobny parking, oczywiście otoczony „szczerbatą” zabudową, nota bene z jego zachodniej strony przechodzącą w obrzydliwe ni-to-stragany, ni-domki jednorodzinne.

Zielona Góra wciąż razi turpizmem. Także zielonogórskie „city” tudzież „downtown”, kompleks biurowo-administracyjny pomiędzy ul. Chopina i Westerplatte, w którym znajduje się jedyny zielonogórski nowoczesny biurowiec, jest raczej obrzydliwym szkaradzieństwem niż estetyczną, reprezentacyjną dzielnicą biurową, odgrywającą rolę nowego centrum miasta. Również w tym kierunku B. Ronowicz nie podjęła żadnych działań. Jej jedynym pomnikiem stała się natomiast fontanna na pl. Bohaterów, urosła do roli symbolu, myszy urodzonej przez górę.

Podobnie do nikogo nie trafiły propozycje rewitalizacji zniszczonych zielonogórskich parków, przekształcenia Doliny Luizy od ul. Sulechowskiej do ul. Batorego w park miejski i ożywienie tamtejszych aż 3 dziś suchych basenów (w mieście suchych basenów jest aż 5 - sic!). B. Ronowicz także nie zrobiła nic w sprawie realizacji swej obietnicy wyborczej, czyli budowy ścieżek rowerowych, co obiecywała to wielokrotnie. Na noworemontowanych na chwilę przed wyborami ul. Konstytucji czy Wyspiańskiego zamiast wybudować ścieżki lub drogi rowerowe, zaniechano tego. To, że do powstania sieci dróg rowerowych w mieście nie trzeba wielkich funduszy, ale przede wszystkim chęci, wielu wiader białej farby oraz know-how, pokazuje przykład małego Sulęcina, gdzie rowerem dotrzemy wszędzie wygodnymi ścieżkami rowerowymi. W Zielonej Górze ścieżki rowerowe to dzieło dyletanta który powinien trafić pod sąd za zmarnotrawienie publicznych pieniędzy.

Sprawiedliwie dodam jednak, że poprzednie władze skupiały się głównie na rozbudowie infrastruktury drogowej, widząc w tym antidotum na wszystkie bolączki. Wydaje się jednak że wzorem miast Zachodu Zielona Góra powinna zmniejszać ruch w centrum, ograniczając np. ruch na ul. Chrobrego czy Westerplatte i zmuszając kierowców do korzystania z obwodnic i nadkładania drogi celem przekonania ich do korzystania z komunikacji miejskiej, która powinna być szybka. Taka polityka transportowa robi dziś furrorę w Europie i wydaje się sensowną alternatywą dla utopijnego wyburzania budynków w centrum miasta pod kolejne parkingi i drogi, co było domeną układu politycznego sprzed rządów B. Ronowicz.

Na koniec wypada zapytać, czy B. Ronowicz ktoś przeszkadzał w zrealizowaniu programu konsekwentnego rozwoju miasta? Jakoś nie słyszałem o tych którzy rzucali przeszkody w realizacji jakiegoś ambitnego programu, o tych którzy niszczyli jej pomysły, wobec czego wnoszę że tych innowacji nie było za wiele. B. Ronowicz nie robiła konferencji prasowych by narzekać na jej politycznych przeciwników którzy uniemożliwiają jej działania na rzecz rozwoju miasta. Poza parkiem przemysłowym, fontanną oraz skejtparkami trudno wyliczyć to, co po sobie pozostawiła. Zabrakło koncepcji, wizji, oraz chyba pewnej odwagi która każe władzom innych miast porywać się na nawet kontrowersyjne propozycje rozwoju. B. Ronowicz moim zdaniem nie spełniła pokładanych w niej nadziei, ba, nie spełniła nawet swoich obietnic.

Mniej procentów, więcej tańca

Fot. Te niekończące się masy to widzowie korowodu w londyńskim Notting Hill, 2006 rok (wikimedia)

W 2006 roku widziałem dwa korowody: ten zielonogórski - krótki i mocno alkoholowy, oraz londyński - mocno religijny, gromadzący milionową publikę największego ulicznego festiwalu w Europie.

W Zielonej Górze mamy dwa święta: Bachanalia i Winobranie. Brakuje za to takiego festiwalu, który propagowałby po prostu zabawę. Londyński Notting Hill to festiwal w zasadzie religijny, na którym wszyscy tańczą i raczej nie widać pijaństwa. Londyńczycy gremialnie raczą się głównie marihuaną, choć bez przesady (Anglicy to jej najwiekszy konsument w Europie). Sam festiwal, mimo wyraźnego rastafariańskiego charakteru, nie zawiera żadnej zachęty do używania narkotyków miękkich, jest zwykłą zabawą, podczas której używki odgrywają marginalną rolę. W porównaniu z londyńskim festiwalem, zielonogórskie Winobranie jest tygodniowym świętem mocno powiązanym z konsumpcją alkoholu, z jednoczesnym brakiem beztroskiej zabawy i tańca.


Londyński festiwal tworzy kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt platform wypełnionych didżejami, sprzętem nagłaśniającym, głośnikami i agregatami prądotwórczymi. To właśnie za nimi podąża milionowy tłum tańczących. Muzykę „lecącą” z platform tworzą soca, niekiedy przeplatana ragga czy calypso. Co ważne, londyński festiwal jest bezpieczny, na każdym kroku widać pełno policji, kompletnie znieczulonej na toczący się wokół niej półhurtowy handel marihuaną.
Londyńska policja zajmuje się kierowaniem ruchu i rozładowywaniem zatorów oraz likwidacją wszelkich bójek. W Zielonej Górze policja ukrywa mundury podczas Winobrania, aby nie prowokować agresji tłumu. W efekcie nasza policja jest niezdolna do kontrolowania winobraniowych ulic i nastrojów. Być może również dlatego, bo na co dzień traktuje każdego obywatela niczym potencjalnego przestępcę.

Według mnie, Zielonej Górze potrzebne jest Winobranie roztańczone, po prostu wesołe i skaczące. Aby osiągnąć efekt londyńskiej beztroski, być może potrzebujemy innej muzyki i tradycji. A może po prostu zielonogórzanie powinni mniej wypijać alkoholu? Może warto zorganizować w Zielonej Górze imprezę bez używek w roli głównej, promującą za to muzykę i taniec, w której korowód z platformami grającymi muzykę soca, ragga, dub, reggae byłby największą atrakcją.

Teatr sp. z o.o. - Jak zreformować Teatr Lubuski i lubuską kulturę?

Fot. Teatr w Zielonej Górze, a ongiś, w latach 1931-39 także opera

W wielu mniejszych polskich miastach teatry zanikły, mimo że istnieje wystarczająca infrastruktura techniczna do wystawiania sztuk teatralnych. W innych, dużych ośrodkach teatry są słabo zarządzane, podporządkowane politykom i w efekcie boją się być odważne. Stały się niezbyt niezależne, mało twórcze. Powodem jest zwykle zła organizacja tego sektora rynku kulturalnego, mocno odstająca od praktyk europejskich. Konieczna jest więc zmiana systemu organizowania teatru w polskich województwach. Jej efektem będzie atrakcyjniejszy, bogatszy repertuar i powrót teatru na prowincję- do miast powiatowych. Tam też są widzowie, którzy płacą takie same podatki jak ci widzowie w dużych miastach. Dlaczego więc mieliby być odcięci od rozrywki, jaką daje dobrze zrobiony teatr?

Mało pieniędzy, mało teatru

W Polsce są 62 teatry (ich liczba zmniejszyła się w ostatnich latach o około 30), w tym: 2 teatry państwowe finansowane bezpośrednio przez Ministerstwo Kultury; 29 teatrów samorządów wojewódzkich oraz 31 teatrów samorządów miejskich lub powiatowych. Budżet tego sektora (wpływy i dotacje) to ok. 200 mln zł; zaś średnia dotacja na teatr wynosi 3 mln zł. Na jedną instytucję przypadało średnio 270 spektakli, a każdy z nich został odwiedzony przez 211 widzów. Średnio każdy bilet do teatru dotowany jest sumą 67 PLN. Liczba widzów polskich teatrów to ok. 3 mln widzów rocznie (wg "Raportu o stanie teatrów", ZASP 2003). Obecnie spośród państw rozszerzonej UE w Polsce przeznacza się najmniej środków publicznych na kulturę - 24 euro w przeliczeniu na jednego mieszkańca, podczas gdy na Słowacji jest to 27 euro, w Czechach - 30, we Francji - 198, a w Danii - 214 euro. Jednakże oprócz marnego finansowania przyczyną zapaści jest także archaiczna forma organizacyjna tego sektora.

Komercjalizacja lekarstwem

Czy „Teatr sp. z o.o.” to czarodziejskie słowo, które oczarowuje aktorów i zarząd teatru czyniąc z niego otwartą na klienta, atrakcyjną instytucję, która nagle zaczęła działać dla widza, a nie dla bliżej nieokreślonych sfer polityki? Bowiem, według słów krytyków, typowy polski teatr to dziś upudrowane nieco przedsiębiorstwo państwowe wg dekretu z 1950 r. Skostniałe i niemrawe, biernie zarządzające publicznymi środkami, nieskore do podążania za modami i trendami, niechętne do wybijania się ponad przeciętność i oszałamiania widza.

Zalety skomercjalizowania teatrów są ogromne. Komercyjnie działający teatr koncentruje się na zbycie swych usług i na pozyskaniu klientów, a nie na samym „trwaniu”, jak to ma miejsce w przypadku teatrów upaństwowionych. Komercyjny teatr zupełnie inaczej kształtuje politykę cen biletów, pozyskuje znacznie więcej środków z innych źródeł: grantów, sponsorów bądź mecenasów. Skomercjalizowany teatr jest wolny w swoich działaniach rynkowych. Forma taka pozwala na wciągnięcie kapitału z innych źródeł: np. z funduszy miasta a nie tylko województwa, pozwala na inwestycje w teatr prywatnym inwestorom. Teatr może także zaciągać kredyty i działać jak normalne przedsiębiorstwo.

W RFN, gdzie komercjalizacja teatrów jest bardzo zaawansowana, jest ona widziana jako sposób na zmuszenie tej zmurszałej instytucji do bardziej normalnego udziału w gospodarce i większego odpowiadania na potrzeby klientów. Jest to tendencja niemal generalna. W RFN duże sceny, jak na przykład Hamburg, Hannover albo Düsseldorf już od dziesięcioleci funkcjonują jako spółki. Oczywiście nie są to podmioty prywatne, bo kapitał spółek wciąż należy do samorządów, lecz działają już one niejako „na własny rachunek”. Może on np. zyski osiągnięte w jednym sezonie zatrzymać do kolejnego sezonu, bez potrzeby wywalczenia tego w samorządzie, jeśli byłby zwykłą jednostką budżetową. Skomercjalizowany teatr sam także podejmuje decyzje personalne.

Zreformowane teatry są często spółkami prawa handlowego, a ich kapitał jest w rękach samorządów, albo też przekształcane są w fundacje lub stowarzyszenia non-profit. Celem jest tutaj stworzenie parasola mającego chronić instytucje kulturalne od wpływu świata polityki. Jak pisze Dorota Ilczuk z Instytutu Spraw Publicznych UJ, forma jednostki budżetowej w działalności kulturalnej jest raczej na wymarciu, obecną tendencją jest nadanie możliwie największej swobody gospodarczej poprzez tworzenie samodzielnych instytucji, gdzie większość pracowników jest zatrudniona na kontraktach.

Główne zalety to skrócenie procesu decyzyjnego, który jest szybszy, wydajniejszy i bardziej dyskretny niż to miało miejsce w przypadku podmiotu prawa publicznego. Wciągnięcie do zarządzania teatrem know-how prywatnych podmiotów przez radę nadzorczą jest znacznie prostsze niż w przypadku innych form prawnych. Wpływy rady pracowniczej i związków zawodowych są mniej znaczące niż w przypadku tradycyjnych form organizacyjnych. Największą zaletą jest jednak elastyczność w ustalaniu wynagrodzeń dla zatrudnionych aktorów.

W Meklemburgii- Pomorzu Przednim proces reform zapoczątkowano w 1994 roku, z zespołów teatrów w Greifswaldzie i Stralsundzie tworząc jedną spółkę (budynki pozostały własnością obu miast), co zredukowało wiele kosztów. Dziś prawie wszystkie teatry regionu to spółki, ostał się już tylko jeden teatr w Rostocku, gdzie komercjalizacja się przeciąga z powodu protestów pracowników obawiających się zmian i ryzyka związanego z przejściem na system, gdzie źle zarządzany teatr może po prostu zbankrutować.

Powrót na prowincję

Jednym z efektów komercjalizacji okazał się powrót teatru na prowincję. W Meklemburgii- Pomorzu Przednim na powrót otwarto stałe sceny w mniejszych miejscowościach, gdzie też istnieje rynek dla teatru na zasadach impresaryjnych, którego jednak wcześniej nikt nie organizował. Doszło do tego, że w pozbawionych infrastruktury kulturalnej kurortach nadmorskich rozstawiane są namioty, w których gra się sztuki (casus Heringsdorfu). Dla skomercjalizowanego teatru atrakcyjne stały się nawet miasta powiatowe.

Innym efektem było dostosowanie do potrzeb widza. Otóż skomercjalizowany teatr w niewielkim mieście powiatowym Anklam aż 2/3 wpływów zarabia w sezonie letnim organizując wielkie widowiska na wolnym powietrzu, w myśl zasady, że jeśli klienci wówczas nie wybierają się do teatru, to teatr wybiera się do widza, co istotnie jest faktem patrząc na ogromną ilość występów gościnnych w całym regionie, oraz ogromne inscenizacje legendy o Vinecie odbywające się na wyspie Uznam (mimo iż owo legendarne miasto znajdowało się po polskiej stronie granicy na wyspie Wolin, w okolicach polskiego Wolina). W tym okresie „państwowe” teatry mają przerwę wakacyjną, a na rynku potrzeby „opuszczonego” widza zaspokajają jedynie teatry komercyjne, lub te działające na komercyjnych zasadach.


Rys. Schemat organizacyjny teatru regionalnego
Opr. własne autora

Analizując model niemieckiego łączenia scen w większe jednostki organizacyjne, widac pewną prawidłowość. Jeden zespół teatralny z reguły obsługuje kilka do kilkunastu scen w regionie. Często w miastach wielkości od 20 do 70 tys. mieszkańców zarząd „regionalnego” teatru zorganizował stałe „oddziały” sceny teatralnej, działające pod własnym szyldem marketingowym „Teatr w mieście A.”, jednakże w rzeczywistości będące tylko oddziałem spółki „Teatry regionalne województwa C sp. z o.o.”, hurtowo zapewniającej przedstawienia na kilku scenach regionu.

Takie połączenie daje możliwości znacznych oszczędności na administracji i wielu powtarzalnych czynnościach, oraz umożliwia oferowanie lepszej, bogatszej oferty na wielu scenach regionu. Daje też możliwość wystawiania bardziej kosztownych i droższych w przygotowaniu sztuk. Wszak wielość scen daje możliwość wystawienia tych sztuk przed większą publicznością. Umożliwia to np. tworzenie wystawianych na wielu scenach regionu wyspecjalizowanych sztuk dla dzieci, których nie opłacałoby się tworzyć tylko dla sceny jednego miasta.

Wieloprofilowość

W niemieckich miastach mających od 100 do 500 tys. mieszkańców normą jest wielotorowość, a teatr skupia 3, 4 a nawet 5 rodzajów. Dopiero duże aglomeracje stać na „specjalistyczne” teatry tylko operowe lub tylko dramatyczne. Regułą wszystkich pozostałych większych teatrów w Niemczech jest wieloprofilowość: spośród 150 teatrów w RFN aż 95 to teatry operowe, mające w repertuarze przedstawienia operowe. Działalność prowadzona jest trzytorowo: równolegle działają sceny dramatyczna, opery i teatru tańca lub baletu. Do tego często dochodzi jeszcze scena lakowa.
W Polsce problemem dla wieloprofilowości i stosowania modelu teatru operowego w mniejszych miastach jest brak infrastruktury. W wielu polskich miastach konieczna jest budowa nowych sal teatralnych o parametrach technicznych dostosowanych do wystawiania spektakli operowych, choćby tylko na zasadzie impresaryjnej. Jak dotychczas, nawet w przypadku budowy nowych obiektów taką możliwość pomijano (jak w przypadku Zielonej Góry i sali Międzynarodowego Centrum Muzycznego). Mimo to w miastach wielkości od 100 do 500 tys. mieszkańców istnieje wystarczający rynek by co najmniej kilka razy w roku mogły być grane w nim opery. Koszt jednego takiego spektaklu to ok. 20- 50 tys. PLN.

Holding kulturalny

Praktyką wielu miast zachodnioeuropejskich jest tworzenie holdingu zarządzającego miejską kulturą, w którym scala się zespoły filharmonii, teatru, i innych miejskich instytucji kulturalnych. Także to pozwala na znaczne oszczędności kosztów natury administracyjnej, ale nie ma już wpływu na poszerzenie obszaru działania zespołu teatralnego i jego potencjalnego rynku. Przykładem udanych działań na polu kulturalnym powinien być Frankfurt nad Odrą, gdzie działa jeden, działający na komercyjnych zasadach, zarząd wszystkich instytucji kulturalnych w mieście.

Rozdzielono zarządzanie infrastrukturą kulturalną od działalności artystycznej, wobec czego Sala Koncertowa im. Bacha jest odrębną organizacyjnie jednostką od miejscowej orkiestry symfonicznej, która stała się instytucją samodzielną. Infrastruktura jest więc w ręku innego podmiotu niż miejscowa orkiestra, wobec czego prostsze staje się organizowanie w niej koncertów konkurencyjnych orkiestr. Analiza oferty kulturalnej pokazuje, że oprócz miejscowej Brandenburskiej Orkiestry Symfonicznej grywa tam bardzo wielu muzyków-solistów oraz obce orkiestry. W przypadku gdy monopolistą w zarządzaniu salą koncertową jest miejscowa filharmonia, często dąży ona do monopolizowania rynku i nie zabiega o to by koncerty grali także inni muzycy lub obce orkiestry. Dopiero taka reforma pozwala na stworzenie warunków dla pojawienia się „muzycznej” konkurencji.

Zamknięto położony na przedmieściach teatr miejski i zamiast niego w centrum miasta wzniesiono od podstaw Kleist Forum: gigantyczne centrum widowiskowo-konferencyjne, którego budowa pochłonęła 35 mln euro, z czego połowa pochodziła z funduszy europejskich. Niekiedy gra się tam również opery, bowiem nowa scena jest do tego znakomicie dostosowana, a chętnych na elitarną rozrywkę jest wystarczająco wielu.
Fot. Kleist Forum we Frankfurcie nad Odrą (wg http://www.kleistforum.de )


Zlikwidowano utrzymywany z państwowych pieniędzy stały zespół teatralny, przeznaczając całe środki na wykup przedstawień od niezależnych grup teatralnych oraz przedstawień wyjazdowych innych teatrów. Ponadto w mieście powstały dwa inne teatry prywatne, które znakomicie zapełniły lukę po stałym zespole teatralnym. Dofinansowane są one przez miasto w procedurze konkursowej- miasto rozdaje granty na przygotowanie konkretnych zgłoszonych do konkursu i wyłonionych w nim spektakli. W całych Niemczech działa około 60 prywatnych teatrów, finansowanych często przez procedury konkursowe. Także w Szwecji w odniesieniu do teatrów prywatnych stosuje się mechanizm grantów. Około 70 szwedzkich teatrów prywatnych dostaje środki z budżetu na określone realizacje, i w efekcie w większych ośrodkach miejskich panuje duża konkurencja na rynku oferty kulturalnej.

Centrum Kultury sp. z o.o.

Czasy kiedy tryumfy święciły siermiężne „Domy Kultury” lub jakieś tam „Ośrodki”, są już dawno démodé. Dziś w miejsce domów kultury, które utrzymują się jeszcze tylko na prowincji, powołano „Centra Kultury i Sztuki”, wykonujące zwykle te same zadania, ale jakże eufemistycznie, jakże marketingowo poprawnie nazwane. Niestety, za nową nazwą nie zawsze idzie nowa forma organizacyjna, choć czasem się to zdarza.

Ciekawym przykładem zastosowania pomysłu komercjalizacji instytucji kultury w mniejszej skali jest miejskie Przedsiębiorstwo Imprez Kulturalnych „Centrum Ostrów” sp. z o.o. w Ostrowie Wielkopolskim, utworzone w 1999 roku. Zostało ono wyposażone przez miasto we wniesiony aportem majątek, aby móc w oparciu o posiadany kapitał prowadzić racjonalne zarządzanie. Jest to przykład nowatorskiej formy organizacyjno-prawnej placówki działającej w sferze usług kulturalnych. Właścicielem spółki jest miasto, które zobligowano ją do realizacji zadań własnych gminy w zakresie kultury, wynikających z art. 7 ust.1 pkt. 9 ustawy z dnia 8.03.1990 o samorządzie gminnym. Spółka inicjuje i organizuje dla miasta imprezy kulturalne: festiwale, widowiska, koncerty, spektakle i wystawy.

Jak informuje portal internetowy „Centrum Ostrów” sp. z o.o. (por. www.centrum-ostrow.pl), do roku 1994 dofinansowanie do odbywających się w Ostrowie imprez kulturalnych miało charakter typowo uznaniowy, i odbywało się aż do wyczerpania puli środków przyznanych na ten cel. Taki porządek organizacyjny prowadził jednak do wielu konfliktów artystów i frustracji organizatorów imprez, tworząc mocno niekorzystnego klimatu dla wyzwalania nowych inicjatyw. Ten sposób wydatkowania pieniędzy publicznych nie był satysfakcjonujący ani dla władz, ani dla środowiska kultury, o widzach nie wspominając. Miasto wprowadziło więc stały regulamin finansowania imprez i przedsięwzięć w dziedzinie kultury, który aktywizuje zainteresowanych do pozyskania dodatkowych źródeł finansowania przedsięwzięć kulturalnych. Samorząd miejski od momentu wprowadzenia regulaminów przestał być wykonawca usług z zakresu kultury, stając się jedynie mecenasem i sponsorem części kosztów planowanych imprez.

Na usługę kulturalną od 1995 r. podpisywana była umowa miasta z ośrodkiem kultury. Jednak dyrektor Ostrowskiego Centrum Kultury wystąpił z wnioskiem do Zarządu Miasta o zmianę formy organizacyjno-prawnej kierowanej przez niego jednostki, bowiem w jego ocenie stara forma zakładu budżetowego uniemożliwiała mu zarządzanie w sposób nowoczesny, odpowiadający standardami oczekiwaniom odbiorców. Dziś centrum organizuje 4 festiwale, a także przeglądy i spotkania teatralne (takie jak organizowany na zasadzie impresaryjnej ogólnopolski festiwal teatrów niezależnych), oraz organizuje koła amatorskie muzyki, tańca, plastyki itd.

Teatr impresaryjny

Inną wielką pokusą jest teatr impresaryjny, bez zespołu, dysponujący jednak tym samym budżetem co teatr z zespołem, i zamawiający spektakle u obcych zespołów i teatrów ze stałymi trupami. Daje to często lepsze efekty niż jakikolwiek wcześniej przedstawiony sposób reformy placówek teatralnych, ale wywołuje zwykle torsje u dyrektorów placówek zamienianych w teatry impresaryjne, dla których oznacza to utratę zespołu aktorskiego, i dla samego zespołu, który nagle traci stałe miejsce zatrudnienia i sam musi zabiegać o znalezienie teatrów chętnych do wystawiania swych sztuk.

Teatr impresaryjny zajmuje się tylko i wyłącznie sprowadzeniem grup teatralnych. Analizując wydatki na finansowanie teatrów miejskich łatwo można oszacować, iż roczne budżety przeznaczane na utrzymywanie stałego zespołu (ok. 3-4 mln PLN) pozwalają z reguły na sprowadzanie znanych spektakli z całego świata. W teatrze impresaryjnym pracuje zwykle tylko ekipa techniczna, i nie płaci się za zatrudnianie stałego zespołu artystów. Dzięki teatrowi impresaryjnemu wiele większych polskich miast otrzymywałoby przedstawienia na świetnym poziomie, proponując widzom np. występy gościnne znanych teatrów europejskich.

Krystyna Meissner, znany reżyser teatralny z doświadczeniem w organizowaniu festiwali teatralnych, jest zdania iż taka formuła „niekończącego się festiwalu teatralnego” cieszyłoby się to wielkim powodzeniem, a widownia byłaby codziennie pełna. Za przykład pokazuje ona oparty na podobnych zasadach teatr w Antwerpii, uważany dziś za jeden z najlepszych w Europie.

W Polsce teatry impresaryjne są domeną mniejszych miast, np. Tych, Włocławka, Słupska (w Słupsku teatr dramatyczny zlikwidowano), których nie stać na stałe zespoły, a chcą utrzymać ofertę kulturalna na wysokim poziomie. Analiza oferty teatru Impresaryjnego we Włocławku pokazuje iż są one w stanie zaproponować ofertę znacznie lepszą niż wiele teatrów w miastach o podobnej wielkości utrzymujących stałe zespoły teatralne. Także w Warszawie w dwóch teatrach (Teatr Na Woli oraz Teatr Komedia) rozwiązano stałe zespoły teatralne.

Inną formę zastosowano dla reaktywacji teatru w Grudziądzu. Jak podaje Gazeta Wyborcza, według pomysłu Krystyny Nowak, dyrektorki Centrum Kultury "Teatr", co roku rozpisywano konkurs wśród zespołów teatralnych z całego kraju, którego zwycięzca prowadził przez rok grudziądzką scenę. W ten sposób pracowały tam m.in.: Teatr Dialog Edwarda Żentary, Teatr Osobowy z Wrocławia i Cinema z Michałowic. Lecz niedawno po zmianach politycznych teatr został zamknięty na powrót, co ciekawe, decyzją tego samego urzędnika którego winiono za poprzednie zamknięcie.

Ogólnoeuropejska tendencja

Odwrót od „ślepego” finansowania teatrów jest ogólnoeuropejską tendencją. W Wielkiej Brytanii stosowane są na przykład kontrakty dotyczące działalności kulturalnej zawierane przez państwo z prywatnymi, niezależnymi instytucjami teatralnymi. Ważne też jest zastąpienie podległości teatru wobec świata polityki dużym poziomem niezależności. Jak podaje raport rządowy „Narodowy Program Kultury”, w wielu krajach UE (np. Austrii, Finlandii, Holandii, Niemczech, Włoszech, Szwecji) można zauważyć wyraźne tendencje polegające na uniezależnianiu się instytucji kulturalnych od państwa, i nadawaniu im większej autonomii. Państwo wciąż przekazuje środki finansowe, ale w większości teatry zyskują inny status prawny (np. fundacji, stowarzyszenia, spółki akcyjnej, spółki z ograniczoną odpowiedzialnością).

Podobne zmiany dotyczą także instytucji, za które odpowiedzialne są władze regionalne i lokalne. W Szwecji na szczeblu gmin i regionów instytucje kulturalne działają głównie jako fundacje lub spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, w których właścicielem jest region lub/i kilka gminnych władz. Ponadto w ostatnich latach kilka szwedzkich teatrów i muzeów zostało przekształconych w spółki akcyjne.

W Niemczech na specjalne organizacje spadłą odpowiedzialność za prowadzenie programów i instytucji kulturalnych, przy czym państwo nie pozbyło się jednocześnie odpowiedzialności za stronę finansową, łożąc na kulturę jak dotychczas. Wprowadza się instytucje pośredniczące (głównie stowarzyszenia i fundacje) odpowiedzialne za np. dostarczanie publicznych środków do instytucji (szczególnie powszechne na szczeblu federalnym i landów).

Często dochodzi do łączenia funduszy, tzn. dany teatr finansowany jest zarówno przez szczebel regionalny jak i przez samorząd lokalny (np. Teatr Dramatyczny w Düsseldorfie jest finansowany w 50 % przez miasto i w 50 % przez land). Również tutaj instytucje kultury zyskują inny status prawny, np. spółki z ograniczoną odpowiedzialnością lub fundacji (jednocześnie uwalniając się od ograniczeń np. prawa budżetowego). Umowy z dyrektorami zawierane są na okres 3 do5 lat, co gwarantuje pewną ciągłość pracy artystycznej. Istotnym jest fakt, iż ciągłość umowy jest ustalana na 3-5 lat, i po upływie tego okresu umowy mogą być przedłużone lub nie, zależnie od efektów osiąganych przez dyrektora i pojawienia się na rynku pracy lepszych managerów kultury.

Według Rolfa Bowina z Deutscher Bühnenverein, niedopuszczalna jest sytuacja w której dana instytucja jest kierowana przez dziesięciolecia lub przez dłuższy okres czasu przez jedną osobę na podstawie umowy na czas nieokreślony- oznaczałoby to zbyt duże ograniczenie swobody artystycznej.

Podsumowanie i propozycje reform

Niezależnie od wybranego sposobu reform (komercjalizacja, holding, czy też teatr impresaryjny) efektem reformy jest zmuszenie teatrów do zainteresowania się widzem i jego potrzebami. Ważne jest przede wszystkim nadanie autonomicznego i niezależnego od polityki charakteru instytucjom kultury, pozwalającego na „wolność artystyczną”. Reforma teatru to albo rodzaj komercjalizacji, albo wykorzystując formułę non-profit, jego przemiany w fundację lub stowarzyszenie. Pozwala to tej instytucji na zwrócenie się ku widzowi i na większe operowanie kryteriami ekonomicznymi w bieżącej działalności.

Kończy się epoka „wiszenia” na garnuszku samorządu, a zaczyna okres działania na własny rachunek, oczywiście przy silnym wsparciu finansowym samorządów, ale w systemie, w którym dyrektor teatru swoimi decyzjami bezpośrednio odpowiada za efekty ekonomiczne swojej placówki i (wraz z zespołem) jest od nich zależny, także finansowo. Teatr staje się niezależny i „wolny artystycznie”, a państwo i samorządy przybierają zaś rolę mecenasa, już bez ustawowego obowiązku finansowania czegoś, co np. niekoniecznie prezentuje wysoki poziom artystyczny.

Działalność na własny rozrachunek działa dość mobilizująco na teatry i nie należy się dziwić rozpowszechnieniu tej formy organizacyjnej w Europie. Pytanie tylko, czy ta forma ma szansę rozpowszechnić się w Polsce, a w szczególności w woj. lubuskim, gdzie teatr to po prostu państwowy monopol kulturalny. Jego wskaźniki produkcyjne są żenująco niskie, teatr w Rszeszowie za swojego poprzedniego szefa osiagał średnio 50 spektakli wystawianych miesięcznie, w Zielonej Gorze zaś nie trzeba sie wysilać, nadzór władz jest zerowy, ich wiedza jeszcze mniejsza. Niemal nie "orgywa się" regionu, podczas gdy teatr jest finansowany w funduszy podatników z całego województwa. Sceny teatralne w innych miastach regionu obumarły, poza może Nową Solą która dotuje własny zespół teatralny.

W Zielonej Górze powinno się odebrać Teatrowi Lubuskiemu budynek Hali Miejskiej przy ul. Niepodległości. Tak samo powinno się odebrać Filharmonii jej budynek. Budynki te byłyby zarządzane przez osobny zarząd, ktory udostępniał by je wszystkim chętnym w celu przełamania monopolu. Przecież tutejszy ośrodek kultury nawet nie ma własnej sali widowiskowej. Konieczne jest odebranie tych nieruchomości i ich lepsze i bardziej wieloprofilowe udostępnianie na potrzeby kultury- a więc nie tylko teatr czy orkiestra, ale także koncerty muzyczne etc.

Filharmonia Zielonogórska dysponuje gigantycznym kompleksem budynków, który przez niemalże cały tydzień stoi pusty, zapełniając się jedynie kilka razy w miesiącu z okazji koncertów symfonicznych. Podobnie jest z przedwojenną Halą Miejską, mającą kilka sal teatralnych, dziś niemal nie wykorzystywanych przez inne instytucje niż lokalny teatr. Teatr ów jest bardzo złym gospodarzem tej nieruchomości, oferując wysokie ceny wynajmu. Dla przykładu, lokalny klub capoeiry skupiający lokalną młodzież chcąc wynająć jedną z kilku sal teatralnych na pokaz, dowiedział się iż może wynająć, ale jedynie cały gmach na cały dzień za kwotę 1,5 tys. PLN.

Instytucje kultury powinny skupić się na dzialalności podstawowej a nie na zarządzaniu nieruchomościami. Odebranie im tych budynków umożliwi zliberalizowanie oferty kulturalnej, dopuszczenie na równych zasadach innych teattrów do naszego rynku. To jest po prostu obalenie monopolu, który może być szczególnie szkodliwy dla miast mniejszej wielkości, gdzie infrastruktury jest mniej.

Połączenie z Zielonej Góry do Berlina- Odtwórzmy czynnik który rozwijał nasze miasto przed wojną

Wyobraźcie sobie Państwo że np. Radom nie ma żadnego bezpośredniego połączenia z Warszawą, a granicę przeciągnieto w okolicach Warki. Podróżni muszą się dwa razy przesiadać, i dostepne są dla nich jakieś dwa- trzy połączenia dziennie. Czas przejazdu wynosi nie półtorej godziny, jak przed wprowadzeniem grancy, ale nawet 6 czy 8 godzin. Bilety są drogie, na przejazd stać nielicznych.

W październiku 2006 roku zrobiłem na dworcu akcję majacą na celu by odtworzone zostało połączenie z Zielonej Góry do Berlina. Chciałem by tak jak przed wojną, spora cześć zielonogórzan dojeżdżała do pracy i do miejsc rozrywki do tej 4,5- milionowej aglomeracji. Dzięki temu miasto się rozwijało. Obecnie, dzięki niekompetencji władz samorządowych, trudniej i dłużej do niej dotrzeć niż do Warszawy. Przed wojną natomiast pociągi na terenie woj. lubuskiego podróżowały z prędkością 160 km/h. Dotarcie do Berlina było wówczas możliwe w czasie nieco ponad godziny.


Fot. Latający Slązak- podówczas jedyne połączenie kolejowe pokonujące woj. lubuskie z prędkością techniczną 160 km/h. Trasa Berlin- Wrocław zajmowała mu 2 godz. 39 minut. Dziś jest to około 3-krotnie dłużej... Na zdjęciu na dworcu w Legnicy (z bazy dolnyslask.org.pl)

Odbudować Górę Braniborską z ekskluzywnym parkiem

W roku 2006 zrobiłem akcję na rzecz odbudowy Góry Braniborskiej, ongiś tutejszej atrakcji, lepszej nawet od Palmiarnii. Chciałem, by została odbudowana restauracja na Wzgórzu Braniborskim. Wg mnie, powinien tutaj powstać reprezentacyjny park miejski, tzw. Esplanada, pełen rzeźb i tarasów. Odtworzona winna być tutaj wykwintna restauracja z wieżą widokową, jaka działała od roku 1859 do około lat 60-tych. Swe lata świetności przeżywała w latach 30-tych ubiegłego wieku.

fot. Wieża Braniborska w Zielonej Górze z tarasem restauracyjnym w latach 30-tych XX wieku
wg
http://astro.ia.uz.zgora.pl/~observ/images/wieza/wieza193y.jpg
Miejsce to jest obecnie niewykorzystane, mimo że to właśnie tego typu obiekty w okresie przedwojennym stanowiły ogromną atrakcję maista oraz cel wycieczek. Dziś jest to nieruchomość należąca do Uniwersytetu Zielonogórskiego, mieści się tutaj Centrum Astronomii im J. Keplera. Na dawnej wieży widokowej zamontowano kopułę z teleskopem, wobec czego niemożliwe stało się podziwianie widoku miasta ze szczytu wieży. Dawny taras zabudowano. Zresztą już od jakiegoś czasu niechętnie wpuszczano tam przechodniów.
Chciałem aby miasto przeprowadziło negocjacje z Uniwersytetem. Teleskop pozostałby na swoim miejscu, ale część pomieszczeń na parterze wieży wykorzystana byłaby jako restauracja, choć jest to raczej najgorsze rozwiązanie, z racji tego iż naokoło jest wiele pustych budynków. Ewentualnie, obok wieży istnieje budynek dawnej kawiarni wystawiony na sprzedaż z przeznaczeniem na lokal gastronomiczny, albo też wykorzystanoby istniejące zabudowania dawnego supermarketu nieopodal wieży. Inwestor byłby z sektora prywatnego, zostałby wyłoniony w drodze przetargu.
Fot. Esplanada w Metz

Chciałem także by obok wieży Braniborskiej powstała druga, nieco niższa platforma albo wieża widokowa, dostępna dla wszystkich mieszkańców. To jest unikalne miejsce ze wspaniałym widokiem. Warto, aby mieszkańcy miasta oraz ich goście tutaj przychodzili na spacery. Dlategoteż odrestaurowany byłby zabytkowy park, również podziemne zbiorniki z wodą przykryte byłyby większą warstwą ziemi i stałyby się częścią tego parku. Aby pokonać spore różnice terenu, zbudowane byłyby ozdobne mury oporowe z eleganckimi balustradami. Teren byłby nieco podniesiony w górę, a najwyższy poziom park osiągnąłby u podnóża wieży. Na pewno byłoby tutaj można coś zjeść. Z otoczonego balustradami i tarasami parku pełnego fontann i rzeźb rozciągałby się widok na położone w dole miasto. Tak wyglądają takie miejsca na zachodzie Europy. Dziś zaś wstyd tam pójść. W tym mieście nawet nie ma romantycznych miejsc gdzie można pójśc na randkę. Zostały zniszczone, albo są już niedostępne dla mieszkańców, tak jak Wieża Braniborska.
Fot. Sztych wieży z 1860 roku
Góra Braniborska dziś- przygnębiająca wizja lokalna
30 października 2006 zaprosiłem lokalne media na wizję lokalną i prezentację idei przebudowy Góry Braniborskiej na park oraz odtworzenia tu restauracji oraz punktu widokowego. Dawna Wieża Braniborska jest już dziś niedostępna dla zwiedzajacych odkąd Uniwersytet umieścił tam obserwatorium oraz zabudował kopułę umieszczając tam teleskop.
Proponowałem przebudowę parku, powrót restauracji istniejącej tam od 1859 roku, oraz szereg działań mających na celu przywrócenie tego pięknego miejsca spacerowego mieszkańcom miasta. Wizja lokalna wszystkich zdołowała. Park na szczycie góry okazał się być ruiną, pełną kikutów po dawnych latarniach. Teren jest zachwaszczony, zaniedbany, jest to "ostatnie miejsce gdzie chcielibyście wypoczywać".
Najefektowaniejsza część parku, dawne tarasy, ogródki kawiarniane i restauracyjne, znajdują się na terenie odgrodzonym, na który spacerowicze nie mają wstępu. Przypuszczalnie miasto przekazało go Uniwersytetowi Zielonogórskiemu, który akurat tu, na szczycie góry z pięknym widokiem, chciał wybudować planetarium. Dziś z idei pozostały nici, ale teren jest wciąż własnością Uniwersytetu. Stan dawnych tarasów jest zły- sa one podniszczone, nieatrakcyjne, brzydkie. Całosć wymaga przebudowy.
Powinna tez tu powstać dość wysoka platforma widokowa z panoramą na całą Dolinę Odry. Czegoś takiego nie ma ze wzgórza pod Palmiarnią. Dopiero tutaj, na Górze Braniborskiej, wyraźnie czujemy że mieszkamy w górach. W pobliżu parku, zaraz przy wieży natkąłem się na wystawiony na sprzedaż obiekt po kawiarni lub barze. Nieopodal też znajduje się cały wielki obiekt po byłym supermarkecie. Być może również i on mógłby zostać wykorzystany. W moim zamyśle Adama teren ten byłby ogólnodostępnym parkiem z tarasami widokowymi, z nową, wysoką platformą widokową (to na nią, a nie na zajętą przez uniwersytet i astronomów Wieżę Braniborską, wspinaliby się turyści). Powstałaby tu restauracja lub kawiarnia.

O wprowadzenie podziału na dzielnice w Zielonej Górze

Szanowny Pan Przewodniczący Rady Miejskiej

Adam Urbaniak,

Szanowny Panie, Chciałbym przypomnieć iż Pana partia (PO) obiecywała w kampanii wyborczej do samorządów stworzenie rad dzielnicowych w Zielonej Górze, wprowadzenie kolejnego szczebla samorządu w tym mieście.

Wg mnie takie działanie jest pilnie potrzebne, dlategoteż przypominam o Państwa obietnicy. Wg mnie Państwo, jako radni tego miasta, jesteście zbyt daleko od potrzeb mieszkańców. Często mam wrażenie że radni znają to miasto tylko z perspektywy kierowcy samochodu i stąd szereg ich kontrowersyjnych decyzji, takich jak np. sprzedaż działek pod domki w Dolinie Gęśnika przy ul. Źródlanej, miejscu które wg nie tylko mnie powinno być parkiem z uwagi na cenny krajobraz.

Uważam że media kompletnie nie spełniają w tym mieście swojej roli, a wiele głosów i opinii np. moich sąsiadów dociera do mediów tylko gdy dzieje się coś złego. Moi sąsiedzi jakiś czas temu powołali np. stowarzyszenie SOS Wagmostaw majace uratować ten staw od dewastacji. O tej inicjatywnie praktycznie nikt nie słyszał. Mieszkańcy zwykle nie mają pojęcia jakie będą inwestycje w ich dzielnicy, nie mają wpływu na ustalanie listy priorytetów. A to często jest budowa chodników, poprawa stanu zieleni miejskiej czy inne tego typu drobiazgi. Wszystko to jest mocno zdewastowane, szczególnie zieleń miejska poza centrum.

Robią Państwo wielomilionowe inwestycje, takie jak np. przebudowa ul. Wyspiańskiego, a chodniki porozmieszczali Państwo jak za ciężkiej komuny- akurat tam, gdzie ludzie nie chodzą, bo wolą skrót na ukos. Dziwi mnie skąd Państwo znajdują takich architektów- idiotów którzy wytyczają pieszym drogę zygzakiem zamiast po przekątnej (vide chodnik przed pomnikiem Korczaka na ul. Wyspiańskiego).

Radni w jednak dużym mieście jakim jest Zielona Góra mają wg mnie inne priorytety niż lokalne problemy mieszkańców. Moja dzielnica jest np. bardzo zaniedbana, praktycznie nic się nie zmieniło przez ostatnie 20 lat, nawet wiele dróg wciąż to tylko piaskowe dukty. W zasadzie sytuacja się pogarsza z uwagi na postępującą dewastację terenów zielonych, slumsyzację blokowisk czy zamulenie stawu obok mojego mieszkania w Zielonej Górze.

Plan dzielnic przygotowałem w 5 minut, to tylko bardzo pobieżna, ekspresowa ilustracja. Sugeruję aby ustalili Państwo listę dzielnic, wytyczyli ich granice, sprawdzili jak to zorganizowano w innych miastach, i zorganizowali podobne rady dzielnic w naszym mieście. Wzywam do dalszej demokratyzacji procesu decyzyjnego w tym mieście.

Zielona Góra stolicą powiatu

(2006)

Udałem się na prezentację programu wyborczego Platformy Obywatelskiej w ich kampanii do zielonogórskiego samorządu oraz na stanowisko Prezydenta Miasta, o jakie ubiega się pani Bożenna Bukiewicz. Miałem nadzieje że program ten przyniesie jakieś rozwiązanie dla Zielonej Góry- miasta upadającego, ominiętego przez rozwój gospodarczy jaki dotknął inne rejony polski.

Bolączką miasta są wg mnie dwa główne problemy- brak terenów inwestycyjnych co uniemożliwia jakikolwiek jego dalszy rozwój (nawet jeśli tereny są, to w planach przeznaczono je pod zabudowę mieszkalną), oraz fatalna, zniszczona, nie mająca sobie równej w skali kraju infrastruktura transportowa, skazująca miasto na wegetację poza głównymi osiami rozwoju kraju.


Zielona Góra ongiś była miastem wyróżniającym się w kraju. Miała port lotniczy, festiwal piosenki o międzynarodowym znaczeniu, znany w całym kraju korowód- Winobranie, dobre połączenia kolejowe, przez nasze miasto przebiegała trasa kolejowa z pociągami międzynarodowymi łączącymi Berlin z Wrocławiem i Śląskiem, i ta linia kolejowa była jedynym znacznym ponadnarodowym korytarzem transportowym przechodzącym przez nasze miasto poza drogą S3 mającą raczej wewnątrzkrajowe znaczenie.

Wszystko to utraciliśmy. Z portu lotniczego został ostatni w Polsce port lotniczy niezdolny do przyjmowania samolotów tanich linii (powodem jest brak wartego 4 mln PLN urządzenia nawigacyjnego), wobec czego ma absurdalnie niską w skali kraju liczbę korzystających z niego pasażerów, kilkadziesiąt razy niższą niż podobny port w Rzeszowie. Z międzynarodowego festiwalu piosenki pozostała rozgrzebana ruina zdewastowanego amfiteatru, winobranie zeszło na psy i stało się jarmarkiem o powiatowym znaczeniu, z linii kolejowych po których ongiś pociągi pędziły po 100 km/godz, pozostały resztki po których pociągi poruszają się ze średnią prędkością 30 km/h. Podróż do Poznania (120 km) zajmuje 2,5 godziny, z czego pierwsze 40 km zabiera ponad godzinę, podróż do Wrocławia (150 km) trwa ponad 3 godziny, a miejscami pociąg zwalania tak bardzo że można go prześcignąć szybkim truchtem.

W podróżach krajowych, czy to z Wrocławia do Szczecina, czy z Poznania czy Szczecina do Jeleniej Góry, dziś już się nie jeździ przez Zieloną Górę, bowiem to w rejonie tego miasta są najgorsze tory w kraju. Zostaliśmy wepchnięci pod względem transportu do czarnej dziury pod nazwą „odludzie”, a czas dojazdu z innych miast Polski do Zielonej Góry jest często dłuższy niż do Szczecina. Jacy profesorowie będą dojeżdżali by wykładać na tak odległej uczelni? Jacy studenci zechcą tutaj studiować, skoro tak trudno tu dojechać? Nie wspominając o fakcie że w ogóle nie wykorzystana jest bliskość Niemiec.

Reszta linii jakoś jest normalna, tylko że jakimś dziwnym trafem akurat te przechodzące przez Zieloną Górę są wyjątkowo złe w skali kraju, co sugeruje że lokalne władze raczej nie pofatygowały się by zabiegać o utrzymanie ich należytego stanu. Dziś jest na to już za późno, straciliśmy nawet jedyny międzynarodowy korytarz transportowy przechodzący przez miasto: dziś pociągi z Berlina do Wrocławia i Krakowa jeżdżą niezelektryfikowaną linią przez Żagań, co jest szybsze od podróży najbardziej zniszczoną główną linią kolejową Polski łączącą ongiś Szczecin z Wrocławiem i Krakowem, jaką bez wątpienia stała się w ostatniej dekadzie ta przechodząca przez Zieloną Górę. Odbudowa tak zniszczonej linii potrwa długo, i pochłonie setki milionów, a nawet nie zaczęto się jeszcze tego domagać. Temat ten, chyba dość kluczowy dla przyszłości miasta, lokalne PO pominęło kompletnie. S3, która jest traktowana jako panaceum na odcięcie transportowe miasta, ma jedynie znaczenie w przewozach towarowych do Skandynawii i, jako że nie ma na niej większego natężenia ruchu, wątpliwe jest by uratowała ono miasto z upadku.

Program PO w żaden sposób bezpośrednio nie adresuje rozwiązaniami żadnego z tych kluczowych problemów. Nie podaje się recepty na rozwiązanie problemu braku terenów inwestycyjnych. Dopiero z kuluarowych rozmów wynika że PO popiera kontrowersyjny projekt wycinania części lasów otaczających miasto i nawet prowadzono w tej kwestii rozmowy z Lasami Państwowymi.

Ponadto kontrowersje budzi kilkakrotnie poruszany pomysł dodatkowego węzła drogowego przy obwodnicy miejskiej przechodzącej przez os. Pomorskie. Nie jestem specjalistą w zakresie inżynierii drogowej, jednak moja wiedza pozwala mi stwierdzić iż z całą pewnością węzłów takich nie buduje się co kilometr, ani nawet co 2 kilometry. Dziwne, że nikt nie pomyślał o wykorzystaniu nieodległego węzła Racula, który znajduje się w odległości kilkuset metrów od osiedla Pomorskiego, ale niestety nie połączono go z tym osiedlem, zmuszając kierowców do kilkukilometrowego objazdu aż przez Stary Kisielin. A przecież wystarczy spojrzeć na plan miasta…

W kwestii tych dwóch głównych problemów (terenów inwestycyjnych i komunikacji) PO ma jedynie zdecydowany stosunek co do konieczności poszerzenia granic miasta, i jest to ruch który inne miasta (np. Rzeszów) dokonały lata temu. PO obiecuje rozpoczęcie procedury administracyjnej prowadzącej do rozszerzenia granic miasta, i wspominano już o marcu 2007 roku jako możliwej dacie zakończenia tego procesu. Niestety, w swej polityce partia ta nie wspomina o czymś ważnym: o konieczności przeniesienia właśnie tam terenów inwestycyjnych. To pod Zieloną Górą, w Przylepie, Kisielinie czy nawet Czerwieńsku jest pod dostatkiem gruntów umożliwiających ulokowanie tam Parku Przemysłowego z prawdziwego zdarzenia, i nie ma konieczności wycinki lasów otaczających miasto.

W kwestii kulturalnego upadku miasta, nie mającego sobie równych na mapie artystycznej kraju (miasto straciło wszystkie znaczniejsze imprezy o krajowej i międzynarodowej skali) nie zaproponowano nic poza budową sali sportowo-widowiskowej. Widowiska, jeśli będą wystawiane w sali gimnastycznej, to raczej należy wątpić w ich poziom. Dziwne, że inne miasta tej wielkości mogą sobie pozwolić na dotowane przez Unię Europejską centra widowiskowe, w których wystawiać można nawet opery (typu Kleist Forum w pobliskim Frankfurcie nad Odrą) i oddzielne sale sportowe. Dlaczego nasze miasto musi budować kuriozum, nie będące w pełni ani salą sportową, ani też dobrym miejscem na widowiska? Skąd w ogóle taki pomysł, skoro sale sportowo-widowiskowe buduje się na ogół tylko w miastach powiatowych? ale niestety- u nas nie ma nawet takiego powiatowego kuriozum...

Program PO jest, poza wielkomiejską propozycją wprowadzenia rad dzielnic i osiedli, bardzo słuszną, jest godny miasta powiatowego. Trudno się nie zgodzić z diagnozą na temat upadku miasta we wstępie do tego dokumentu, jednak trudno się zgodzić z samym jego tytułem: „Zielona Góra stolica lubuskiego”, bowiem wielkie aglomeracje, stolice województw, pomijając kwestie lokalizacji urzędów, są dużo bardziej ambitne.

Jeśli miałbym proponować program rozwoju dla Zielonej Góry, to byłaby to ucieczka od zamknięcia się na leśnej polanie otoczonej pierścieniem lasów i tworzenie nowych dzielnic i nowych obszarów przemysłowych pod Zieloną Górą. Priorytetem byłoby powiększenie obszaru miasta, i stworzenie nowoczesnego systemu transportu zbiorowego umożliwiające tanie i szybkie przemieszczanie się w takiej aglomeracji.

Niestety, p. Bukiewicz była kompletnie przeciwna idei wykorzystania do tego celu przechodzącej przez miasto nieużywanej linii kolejowej, która, mimo że jeden z przejazdów zaasfaltowano (na ul. Zjednoczenia) wciąż mogłaby odegrać ważną rolę w tworzeniu nowoczesnego sytemu transportu umożliwiającego szybkie dotarcie z centrum do nowych części miasta leżących poza kordonem lasów. Szkoda, bo wiele miast od podstaw buduje takie linie w technologii tramwaju (Poznań, Kraków), natomiast w Zielonej Górze taka linia, kosztująca setki milionów złotych jeśli budować by ją teraz, od podstaw, po prostu się marnuje.

Jedna z jej odnóg (do dziś przejezdna i użytkowana) kończy się na terenie Polmosu naprzeciwko biblioteki wojewódzkiej, wobec czego, przy odrobinie chęci władz, możnaby stworzyć połączenie z samego centrum Zielonej Góry do Nowej Soli i w ten sposób wprawić w czyn ideę Trójmiasta Lubuskiego, która dziś wciąż jest na papierze. Niestety, program PO, mimo że dostrzega ową ideę wspólnego systemu transportowego Trójmiasta, to niemal nic konkretnego nie proponuje. A szkoda, bo miałem wielką nadzieję i dość wysokie oczekiwania od polityków tej partii.

Politycy chyba nie zdają sobie sprawy jak bardzo Zielona Góra upadła. Niemal wszyscy moi dalsi znajomi, a z moich bliższych przyjaciół to wszyscy bez wyjątku, opuścili to miasto. Dzieje się tak z prostej przyczyny: inne ośrodki miejskie prześcigają nasze miasto, i oferują młodym ludziom lepsze szanse, oraz lepszą infrastrukturę. Są tam porządne parki, lepsza zieleń miejska, centra pełne pubów, klubów i restauracji, porządny system transportu zbiorowego nie zmuszający ludności do zakupu samochodu (w Zielonej Górze nie ma już nawet autobusów nocnych), są nowoczesne obiekty sportowe (baseny, kryte skateparki, porządne stadiony i tereny rekreacyjne etc.).

Zielona Góra oferuje bardzo niewiele, i jest miastem gdzie raczej się pakuje, niż rozpakowuje walizki. I nie zanosi się na to by te proporcje się zmieniły. Program PO jest raczej dziełem grupy zamożnych osób, które na miasto patrzą przez pryzmat swojego statusu materialnego, i priorytet widzą w budowie dróg, wycinaniu lasów i typowej dla osób zamożnych silnej, chyba aż przesadnej troski o bezpieczeństwo miasta. Jednakże to, jakie są prawdziwe priorytety, to stwierdzą dopiero wyborcy. Pytanie tylko, czy będą mieli z czego wybierać. Program PO może się w porównaniu okazać nawet i najlepszy.
wykorzystano fotografię z: M. Dworaczyk, E. Bach: Niederschlesien, Würzburg 1994, S. 84

Z korowodu w korowód

Z ciekawości zajrzałem na nasz winobraniowy korowód w 2006 roku, dopiero co wróciwszy z największego korowodu Europy- londyńskiego Notting Hill.

Jestem przerażony. W Zielonej Górze reaktywowano biurokratycznego potwora. Karnawał w Zielonej Górze był do tego stopnia imprezą reaktywowaną po latach, że nawet prowadzący go mieli głos jak z kroniki filmowej. Odtworzyli kronikę filmową nadzwyczaj wiernie- ale czy w tym kierunku powinien iść nasz korowód? W kierunku czasów siermiężnego socjalizmu? A może powinien być taki jak wcześniej?

Fot. Policja na karnawale




Wielką katastrofą korowodu w Zielonej Górze jest to że jest on odgórnie organizowany, na zasadzie przykazu z góry, rozkazu władz, zamiast być oddolną inicjatywą młodych ludzi, bo przecież ci najchętniej i najczęściej się bawią, często mając najlepsze rozeznanie w temacie. Efektem tego jest karnawał sztuczny, nudny do bólu, taki że wyglądamy jego końca.

Korowód londyński był właśnie tylko inicjatywą oddolną, organizowaną przez ludzi, a nie przez władze przymuszające ludzi do paradowania w jednym kierunku. Tamtejszy korowód składał się z 15- 20 ciężarówek z didżejami i głośnikami, za którymi ciągnął się tłum przebierańców. Jaką grano muzykę? Dominowała soca, czyli chyba najweselsza muzyka świata, kompletnie nieznana w Polsce, gdzie jest może 1-2 didżejów mogących przygotować selekcję takiej muzyki na tego typu imprezę. W rytmie soki, która od lat dominuje tego typu korowody w wielu miejscach świata, bawiło się około miliona ludzi.

Karnawały (nie) stety są imprezami o rodowodzie religijnym, i z reguły w dodatku ich pochodzenie jest wręcz, hi hi, antykatolickie. Często są to pogańskie imprezy, które powstały i rozwijają się w widocznej opozycji do katolicyzmu i chrześcijaństwa w ogóle. Korowód już w swych korzeniach był pogański, miał przedchrześcijańskie pochodzenie, i był zwalczany przez hierarchię kościelną w wiekach średnich. Do dziś korowód jest czymś poza tą zhierarchizowaną instytucją, symbolizuje coś innego- nie władze religijne, ale ludzi. U nas jest jakby odwrotnie.

Video: Soca na londyńskiej imprezie ulicznej


Karnawał londyński ma wyraźnie rastafariański charakter (choć nie tylko, klimaty latynoamerykańskie sa równie silne), zdecydowana większość dj-ów wywodzi się z klimatów rasta, sama soca jest zresztą wynalazkiem rastamanów pochodzących z Trynidadu. W Londynie grano najnowsze przeboje tamtejszych nawijaczy, zaś na korowodzie zielonogórskim cicho grano strasznie starą muzykę sprzed co najmniej 30 lub 40 lat. Nikt nie tańczył, tylko przed karocą z Bachusem ktoś, jakiś cudzoziemiec nieśmiało uderzył kilka razy w tamburyn i darambukę. Był to członek jakiegoś zagranicznego zespołu zmuszony do parady w korowodzie. Tym uderzeniem zapewne chciał rozładować nerwową, napiętą i pełną zakłopotania i straszliwej sztywności atmosferę. Na szczęście wszystko się skończyło po około 40 minutach.

Fot. Pokaz fotografii z korowodu w Londynie do muzyki soca


Londyński korowód toczył się na etapy przez dwa dni. Dopiero drugiego dnia udało mi się pokonać całą trasę korowodu który okrążał ulicami jedną z eleganckich londyńskich dzielnic- Notting Hill. Na początku było sztywno, ale po chwili bariera pękła- tłum włączył się w gigantyczny korodód, który toczył się od rana do wieczora, przez całe dwa dni. Na tego typu imprezy zjeżdża się tam z daleka od miliona do półtora miliona osób, liczba ta rośnie cz roku na rok.

Na naszą imprezę przyszła jedynie niewielka część mieszkańców miasta, a sam korowód był niemal zupełnie nierozreklamowany. Chyba słusznie- nie było to coś robionego z przekonaniem.

Ilu mieszkańców mieszka wg ciebie w Zielonej Górze?